Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Elektronika ma się dobrze – relacja z Audioriver Festival 2017

Moją czwartą wizytę na Audioriverze, podobnie jak poprzednie, mogę zaliczyć do udanych. Obyło się bez wielkich rozczarowań, było za to sporo ciekawych doznań. Udało mi się zobaczyć artystów, na których polowałem od dawna, a ponadto oczekiwania wobec ich występów zostały spełnione w stu procentach. Zapraszam do zapoznania się z moimi wrażeniami.

W tym roku miałem okazję wybrać się na cały event. Zazwyczaj ograniczałem się do dwóch dni – nigdy wcześniej nie miałem okazji wybrać się na Sun/Day zorganizowany w lesie i trwający od rana do wieczora. Tym razem postanowiłem zahaczyć również o to wydarzenie.

PIĄTEK

Po przyjeździe do Płocka i odbiorze akredytacji, ruszyłem na koncert Wojtka Urbańskiego, znanego chociażby z projektu Rysy, który premierowo prezentował swój najnowszy album Selected Works. Materiał wybronił się w całości – Urbański lat wypracował swoje charakterystyczne brzmienie, które broni się na żywo. Po występie miałem przyjemność przeprowadzić z Wojtkiem wywiad, którego efektów możecie się spodziewać już niedługo. Po rozmowie ruszyliśmy razem na Mount Kimbie, którzy grając z live bandem, hipnotyzowali muzyką. Latające robaki i dość wczesna pora nie przeszkodziły zespołowi w stworzeniu niesamowitego klimatu, dzięki przedstawieniu utworów ze swoich płyt w ciekawych aranżacjach. Niecała godzina spędzona z muzyką Mount Kimbie przekonała mnie, że czas zakupić bilet na ich koncert, który odbędzie się 11 listopada, w klubie Niebo w Warszawie.

Podczas rozmowy z Urbańskim poruszyłem kwestię Carla Craiga, klasyka Detroit techno, który przyjechał zaprezentować swoje utwory w aranżacjach zahaczających o okolice muzyki klasycznej. Wspominałem w zapowiedzi, że uwielbiam niekonwencjonalne podejście do sztuki, stąd obecność na tym występie była dla mnie obowiązkowa. Kompozycje obroniły się, choć przyznam, że potencjał tego projektu nie został w pełni wyczerpany – owe aranże zasługują na jeszcze większe instrumentarium. Brakowało skrzypiec, wiolonczeli czy instrumentów dętych. Nie uważam jednak czasu spędzonego na tym koncercie za stracony.

Przyznam, że rzadko trafiam na drum’n’bass na Audioriverze. Do tej pory byłem chyba tylko na fragmencie koncertu Roni Size & Reprazent. Żałuję, że nie mogłem poświęcić im więcej czasu, gdyż ich New Forms jest jedną z moich ulubionych płyt gatunku. High Contrast nie wzbudza we mnie aż tak wielkich emocji. Mimo to chciałem zobaczyć tego producenta na żywo. I choć sam występ nie porwał mnie tak, jak wspomniane wcześniej Mount Kimbie i Carl Craig, nie mogę temu koncertowi nic zarzucić. Był po prostu dobry, ale to wciąż przecież  pozytywne, a nie negatywne określenie.

Po d’n’b udałem się na kolejną dawkę Detroit techno, tym razem w wykonaniu trzech prekursorów tego gatunku – Juana Atkinsa, Derricka Maya oraz Kevina Saundersona, którzy przyjechali ze swoim projektem The Belleville Three. Ciekawe, choć nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak Boys Noize, który aż wyrywał do tańca, serwując „bomby” w stylu remiksu The Prodigy. Z koncertu Roberta Hooda mam podobne wrażenia jak z The Belleville Three, więc wyruszyłem na oczekiwanych Tale of Us, którzy wraz z występującym po nich Solomunem zakończyli pierwszy dzień solidnymi dawkami tech house’u. Swoją drogą, na tym ostatnim odnotowałem chyba rekordową liczbę osób.

SOBOTA

Wchodząc na teren festiwalu dolatywały do mnie dźwięki Last Blush. Niestety ta grupa mnie nie przekonuje. Brzmią jak co drugi zespół elektropopowy. Ruszyłem więc na We Draw A, którzy jakkolwiek bronią się formą piosenkową, pozostawiają jednak wiele do życzenia w kwestii improwizacji. Stąd też, jakkolwiek wyszedłem z pozytywnym wrażeniem, tak nie do końca w 100% zadowolony.

Chwila przerwy i przyszedł czas na najbardziej oczekiwaną przeze mnie postać na tym festiwalu. Moodymann, legenda deep house’u i sceny Detroit zagrał jeszcze lepszy set niż się spodziewałem. Początkowo myślałem, że będzie to półtorej godziny odpoczynku na trawie, lecz słysząc pierwsze dźwięki, ruszyłem do tańca, którego koniec nastąpił po prawie dwóch godzinach.. Moody grał wszystko – soul, funk, r’n’b, techno, house, zagrał nawet Come Together Beatlesów czy jedne z moich ulubionych singli wszech czasów – Blue Monday New Order czy Oh Sheila Ready for the World. Zdecydowanie najlepszy DJ set, na jakim kiedykolwiek byłem. Plus dla Moodiego, że po koncercie wyszedł do publiczności z alkoholem, aby celebrować. Ogromne przeżycie i dozgonny szacunek dla tego producenta.

Grubo po godzinie pierwszej ruszyłem zobaczyć fragment Mind Against, ale dostałem SMS-a od Maćka Trojanowicza z bloga TroyannWixMag, abym biegł na Vitalica. Ruszyłem i zobaczyłem ogromny tłum ludzi bawiących się takt utworów francuskiego DJ-a, rozkręcającego świetną imprezę w stylu french touch. Nie mogłem jednak zostać na dłużej, gdyż za chwilę na Circus Tent miał zacząć mój kolejny faworyt festiwalu, czyli Stephan Bodzin. Zanim jednak Niemiec wszedł na scenę, Mind Against, podobnie jak dzień wcześniej Tale of Us czy Solomun, zaserwowali set składający się z tech house’owych remiksów. Z tego występu nie zapamiętałem zbyt wiele, gdyż wszystko przyćmił Bodzin. Zagrał live „z krwi i kości”. Eksperymentował ze swoimi kompozycjami na tyle, że czasami trudno było je rozpoznać, a wszystko było pokryte niesamowitą dawką minimalu, a czasami nawet noise’u (sic!). Przepiękne widowisko i tak jak słusznie zauważył wspomniany Maciek – jeden z najlepszych setów w historii Circus Tenta.

Czterogodzinne tańce zmęczyły mnie na tyle, że następnym koncertem, na który się wybrałem był Dax J, którego speed techno wybudziłoby niejednego śpiocha. Stąd też, po półgodzinnym skakaniu wybrałem się na Jorisa Voorna. Pamiętacie jak cytowałem Łukasza Naporę mówiącego, że w 2009 zagrał on jeden z najlepszych closingów Audiorivera? W tym roku było podobnie! Holenderski producent zagrał tak melodyjny i przyjemny set, że nie sposób było odmówić sobie przyjemności „tupania nóżką” do jego bitów. Przepiękne minimale, tech house, deep house – długo by wyliczać, ale wszystko miało pierwiastek Jorisa. Do tego ładnie zmiksowane, dzięki czemu było to najlepsze zakończenie Audiorivera, ze wszystkich, na których byłem. Zdecydowane TOP 3 festiwalu, obok Moodymanna i Stephana Bodzina.

NIEDZIELA

Ostatni dzień minął mi spokojnie – przepiękne miejsce w parku przy dźwiękach dwóch scen – technodrum’n’bass. Na jednej minimale, na której miałem okazję wysłuchać miłych setów Nico Stojana, &ME i fragment Damiana Lazarusa, na drugiej d’n’b spod znaku Bryana Gee i MC Felona. Oczywiście line-up obejmował też innych artystów, lecz trzeba było odespać – w szczególności jak się kończy imprezę o godzinie siódmej i idzie spać po ósmej. To, co zapamiętałem oprócz przemiłych melodii, to klimat tej imprezy – leżaki, koce, leniuchujący i odpoczywający technoturyści i pozytywnie zmęczona atmosfera, gdzie imprezowicze wyciskają resztki swoich sił, aby potańczyć do lekkich (lub ciężkich – d’n’b stage) melodii. Całość miała wręcz charakter technopiknika, a niektóre momenty można było wręcz podpiąć pod imprezę na Ibizie. Bardzo mi się podobało i za rok trzeci dzień jest również moim obowiązkowym punktem.

POSŁOWIE

Jak wspomniałem na wstępie – kolejną edycję Audiorivera mogę zaliczyć do udanych. Słyszałem pogłosy, że na terenie było trochę chamstwa, przez co zatraca się klimat festiwalu – cóż, ja się z niczym takim nie spotkałem, więc trudno oceniać. Na pewno jednak spotkałem się z pozytywnym widokiem ludzi, bawiących się do rana, czy może lepiej już od rana. Co podkreślałem przez cały weekend i zaznaczę również teraz – cieszy mnie, że coraz więcej występów to live’y. Uwielbiam DJ sety (Moodymann, Joris Voorn, Boys Noize – zdecydowane faworyty tego roku), ale lubię weryfikować czy artysta potrafi obronić swój repertuar  (w szczególności tak dobrych występów jak ten Stephana Bodzina). Poza tym, w wielu przypadkach DJ set jest normą, a wykonanie live rzadkością. Żałuję tylko, że nie mogłem zobaczyć London Elektricity Big Band, ale tak jak pisałem w zapowiedzi – to być może jedyna okazja w życiu, żeby spotkać jednego z moich idoli muzycznych, czyli Moodymanna. A to, że zagrał najlepszy DJ set na jakim byłem w swoim dwudziestotrzyletnim życiu tylko potwierdza, że było warto.

Widzimy się za rok?

[fot. Materiały prasowe]