Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Ornette Coleman spotyka Chucka Schuldinera. Imperial Triumphant – “Spirit Of Ecstasy” [RECENZJA]

Niestandardowe połączenia gatunków muzycznych występowały od zawsze. Bad Brains z powodzeniem łączyli hardcore z reggae, Leftöver Crack crust punk ze ska, a stosunkowo niedawno Zeal&Ardor połączyli black metal z bluesem. Można stwierdzić, że z zestawienie ze sobą ekstremalnego metalu z jazzem w XXI wieku nie powinno być niczym zaskakującym. Imperial Triumphant udowadnia jednak, że jest inaczej.

Choć zespół powstał w 2005 roku, pierwszy długogrający album ukazał się dopiero siedem lat później. Nieco zagmatwany, lecz mieszczący się w death/black metalowych ramach Abominamentvm w kontekście późniejszych płyt zespołu pokazuje, jak długą muzyczną drogę przeszedł twór Zachary’ego Ilii Ezrina. Styl bliższy temu, który usłyszymy na Spirit Of Ecstasy zaczął kształtować się na drugim albumie, lecz do tej pory (trzy krążki później) nadal nie skrystalizował się.

Zespół Imperial Triumphant w kadrze z najnowszego teledysku.
Fot.: https://kvlt.pl/newsy/nowe-video-formacji-imperial-triumphant/

Jazz Imperial Triumphant nie jest jednak łatwy, prosty i przyjemny, czyli taki, jaki wydawał się ten gatunek mnie – człowiekowi, który nie miał z tą muzyką wiele wspólnego. Po Przyspieszonym Kursie Małego Jazzmana wiem, że muzyka zespołu opiera się na free jazzie, w którym nie ma barier, które można by przekroczyć. Jest to więc muzyka ekstremalna, a za jej przykłady mogą posłużyć nagrania Sun Ra czy Petera Brötzmanna. Nie powinno więc dziwić, że jeśli położymy metal na takim fundamencie, nie usłyszymy niczego zbliżonego do Vadera czy Darkthrone.

Amerykańskie trio łącząc ze sobą dwa bardzo odległe od siebie gatunki nie popełnia błędu, przydarzającego się wykonawcom, którzy chcą być odkrywczy na siłę – Imperial Triumphant nie gra death/black metalu z jazzowymi wstawkami. Oba te gatunki funkcjonują równocześnie. Pojęcia takie jak “temat” i “improwizacja” istnieją wespół z takimi, jak “riff” czy “blast”. W momencie, gdy zespół osiągnął względną samoświadomość i zaczął rozumieć, co tak naprawdę gra, stworzył nowy paradygmat, który sprawił, że niezwykle trudno jest zestawić Imperial Triumphant z innymi wykonawcami.

Najnowszy album grupy tylko to przekonanie umacnia. Po bardzo dobrej płycie Alphaville, która przyniosła zespołowi spory rozgłos, przyszła pora na kolejny krok w muzycznej ewolucji. Podczas gdy słuchacze starali się znaleźć sens i struktury w takich utworach jak City Swine czy Atomic Age, zespół w tym czasie przygotowywał piosenki jeszcze bardziej skomplikowane i oddalające się w swoich podstawach od ekstremalnego metalu. Jednocześnie Imperial Triumphant za sprawą Spirit Of Ecstasy zachował jakościową tendencję wzrostową.

Zauważalną różnicą w stosunku do poprzedniego krążka jest większy patos. Choć był on wcześniej wyraźny, tutaj momentami wysuwa się na pierwszy plan za sprawą delikatnej zmiany podejścia do instrumentów “pobocznych” (smyczki w Merkurius Gilded), nachodzących na siebie, “skaczących” wokali (Metrovertigo) czy użycia imitujących mały chór wielogłosów (Tower of Glory, City of Shame). Smaczki te sprawiają, że muzyka Imperial Triumphant staje się jeszcze bardziej filmowa, niosąca za sobą jakąś historię.

Z drugiej strony nie ma tutaj mowy o jakiejkolwiek zmianie kursu. Dalej dominują suche i rwane rytmy gitary i basu, dalej słyszymy wokal będący czymś przypominającym growl, dalej perkusista robi co chce. Jeśli komuś wcześniej podobała się muzyka Imperial Triumphant, z najnowszym albumem nie powinien mieć żadnych problemów.

Choć Spirit of Ecstasy to album ogólnie spójny, pojawia się na nim sporo różnorodności. Obok posiadającego coś na kształt zwrotki i refrenu Merkurius Gilded pojawia się wręcz deathmetalowy riff w Death on a Highway, by za chwilę wprowadzić jazzową improwizację na podstawie bardzo “metalowo” wyprodukowanego basu. By jeszcze bardziej doprowadzić wszystko do teoretycznego absurdu, warto wspomnieć o gościach, wśród których znajdziemy między innymi gitarzystę thrashmetalowego Testament Alexa Skolnicka, saksofonistę Kennyego G czy wokalistę metalowych awangardzistów z Voivod Snake’a (którego obecność jest pięknym symbolicznym przekazaniem pałeczki w przesuwaniu metalowych granic). Trudno w to uwierzyć, ale działa.

Jeśli chodzi o moje własne odczucia, nadal nie jestem w stanie w pełni pokochać muzyki Imperial Triumphant. Choć przy jednym z pierwszych odsłuchów Spirit of Ecstasy zdawało mi się, że w końcu odpłynąłem, przeniosłem się do ociekającego złotem Nowego Jorku lat minionych, to przy kolejnych podejściach cały ten Duch Ekstazy umknął. Ponownie czuję się jak na koncercie Amerykanów podczas Mystic Festival – wszystko jest na swoim miejscu, doceniam kunszt i emocje, to jednak nie kocham tak jakbym chciał.

Jeśli miałbym jednak robić playlistę z moimi ulubionymi utworami zamaskowanego tria, to najwięcej piosenek pochodziłoby właśnie ze Spirit of Ecstasy. Niektóre elementy mnie zachwycają i wydaje mi się, że kiedyś usłyszę jeszcze album Imperial Triumphant, który zachwyci mnie w całości.

[fot.: oficjalna okładka albumu]