Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

OFF Festival #2 – nowoczesność

Kiedy jedna ekipa Radia Sfera UMK wytrwale pracuje na Pol’And’Rock Festival, druga przeczesuje zakamarki muzyki alternatywnej na OFF Festivalu. O swoich odczuciach po drugim dniu koncertów pisze nasz reporter Piotr Grabski.

Widząc ułożony line-up, spodziewałem się, że sobotni dzień może wypaść najlepiej, jeśli chodzi o koncerty. Rzeczywiście – chociaż przed nami jeszcze jeden dzień, ciężko będzie przebić wczorajsze koncerty.

Zaczęło się dosyć nietypowo. Zespół grający na głównej scenie o 16:10 psychodelicznego rocka z elementami free jazzu? Trudne zadanie – pogoda bardziej pasuje do czegoś w stylu latin jazzu czy bossa novy, zaś sama muzyka do namiotu o godzinie 23:00. Lonker See sprostali jednak zadaniu, zgromadzili dużą grupkę widzów pod sceną i zagrali w bardzo dobrym stylu. Zespół umiejętnie potrafi budować napięcie, aby później eksplodować. To w końcu muzycy mający za sobą doświadczenie w wielu innych zespołach. Wieloletni staż nie poszedł na marne.

Jeśli ktoś zna płyty Legendarnego Afrojaxa, nie mógł nie czekać na ten koncert. Nie można oczywiście pominąć faktu, że Michał Hoffmann to wieloletni frontman Afro Kolektywu, ale to, co nas najbardziej interesuje w tym momencie, to jego solowego dokonania zawierające… mocno kontrowersyjne teksty. Sam Afro na scenie również nie przebiera w słowach, szokuje wyglądem i zachowaniem, ale w tym wszystkim ciekawi słuchacza i nie pozostawia go obojętnym wobec spektaklu. Warto również wspomnieć o zespole towarzyszącym Michałowi: każdy z nich spisał się na medal, tworząc dobrą oprawę muzyczną do tych jakże ciekawych tekstów.

Rolling Blackouts Coastal Fever przez wielu typowani byli jako jeden z najlepszych koncertów tegorocznej edycji. Jestem ciekaw opinii tych osób już po samym występie, gdyż dla mnie był on zbyt zwyczajny i bardziej pasował jako soundtrack do spożywania jedzenia w strefie Grolscha niż jako „koncert do przeżywania”. Nie można jednak odmówić chłopakom bardzo ładnych kompozycji i umiejętnego odegrania ich na żywo.

Podobnie było z koncertem Unsane. Dla fanów – pozycja obowiązkowa. Dla innych – dobra muzyka do posłuchania, nie odbiegająca na żywo do tego, co mogliśmy usłyszeć na albumach studyjnych.

Inne doznania czekały mnie na koncercie Derya Yıldırım & Grup Şimşek. Przepiękne folkowe melodie, zachęcające do tańca, porywające publiczność. Pragnąłem być do końca, ale musiałem uciekać, aby zająć dobre miejsce w namiocie, gdzie czekał na mnie…

Moses Sumney. Słyszałem naprawdę wiele dobrego o jego koncertach i to nie mógł nie być hit! Moses od samego początku wprowadził publiczność w melancholijny klimat. Ale podkreślę – melancholijny, a nie nudny i płytki, jak niestety często się zdarza. Kompozycje czerpiące z art popu i nowoczesnego r&b, które nawet na płycie są genialne, zostały przearanżowane w taki sposób, aby porywały odbiorców w namiocie Trójki. Do tego interakcja z publicznością wpłynęła na to, że ludzie zostali w namiocie nie tylko dlatego, że na dworze padał deszcz, ale też dlatego, że z tego koncertu po prostu szkoda było uciec. Jeśli Moses Sumney przyjedzie jeszcze do Polski to łapcie go – będziecie świadkami występu, który zapamiętacie na bardzo długo. No chyba, że będziecie grać w karty, tak jak jedna grupa osób wczoraj.

Nie będę ukrywał: najbardziej oczekiwanym koncertem tegorocznego OFF Festivalu było dla mnie wykonanie Source Tags & Codes przez zespół …And You Will Know Us by the Trail of Dead. To jedna z moich ulubionych płyt XXI wieku, zbliżająca się do wystawienia przeze mnie noty 10.0 – takiej, jaką otrzymali na Pitchforku 16 lat temu. Pisałem już, że to nie jest typowe dzieło post-hardcorowe, lecz poruszające wiele estetyk i doprowadzające słuchacza do katharsis. Czy tak było na koncercie? Wydaje mi się, że odrobinę do tego zabrakło. To wciąż jeden z najlepszych koncertów na OFF-ie, lecz przeszkadzały mi w nim dwie rzeczy – problemy z nagłośnieniem oraz śmieszkowanie na scenie. Trochę zastanawiało mnie zachowanie zespołu podczas wykonywania tak wyniosłej płyty, aczkolwiek muzycznie było naprawdę solidnie. Jestem ciekaw, jak wyglądałby ten koncert, gdyby Trail of Dead dali z siebie wszystko. Istnieje prawdopodobieństwo, że miałbym wtedy do czynienia z jednym z najlepszych występów, na jakich kiedykolwiek byłem.

Następnie wybrałem się na scenę główną, gdzie czekał już Skalpel Big Band. Ależ oni mają rozmach! Szanuję ten zespół za całokształt: za to, że samplują najlepszy polski jazz; za to, że wydają w Ninja Tune; za to, że mają genialne płyty… długo by wymieniać. Jednym z tych powodów jest również wczorajszy koncert. Kilkunastoosobowy zespół interpretował utwory klasyków polskiego (i nie tylko) jazzu już wcześniej zaaranżowane przez samego Skalpela. To na samym na papierze brzmi świetnie, a co dopiero na scenie. Godzina uczty nie tylko dla fanów jazzu, czy też nu jazzu, ale i po prostu muzyki. Nie mogło też zabraknąć tribute’a dla Kory i Stańki, którą Skalpel zrobił w najlepszym stylu.

Po tej chwili melancholii przyszedł czas na imprezę. Długo się zastanawiałem nad tym koncertem, gdyż płyty Wednesday Campanella są dosyć średnie, ale to, co zobaczyłem na koncercie, przerosło moje oczekiwania. Może nie było to widowisko na poziomie Ata Kak, ale i tak działo się dużo! Wokalistka swoim miłym głosem przy akompaniamencie nowoczesnego j-popu porwała publiczność do takiego tańca, jaki na OFF-ie nie pojawia się często. Nie sposób było wejść pod scenę

Po tej hucznej imprezie, przyszedł czas na headlinera. Wracam do swojej zapowiedzi i jednak kajam się – to chyba nie był dobry pomysł, aby Charlotte Gainsbourg pojawiła się na głównej scenie. Jej kompozycje tworzą kameralny klimat, który, jakkolwiek pasowałby w namiocie, na wielkiej scenie po prostu się rozmywa. Utwory były co prawda wykonane w sposób jak najbardziej poprawny, ale nie na tyle, aby zachęcić mnie do pozostania na dłużej. Od koncertów oczekuję jednak trochę innego wykonania piosenek niż na płycie, a tam było to niemalże 1:1.

Dlatego też uciekłem po paru piosenkach do namiotu Trójki, gdzie imprezę rozkręcali DJ Paypal & DJ Taye. Tak powinna wyglądać dobra impreza! Dwóch DJ-ów nie oszczędzało publiczności, serwując najlepsze footworkowe sztosy, co jakiś czas uzupełniając je nawijką i tańcem DJ-a Taye’a. Spodziewałem się, że może być dobrze, gdyż słyszałem wiele dobrego o secie Paypala na Unsoundzie. Ostatecznie była to chyba jedna z fajniejszych imprez elektronicznych, na jakich byłem w ostatnich latach. Chapeau bas!

Na koniec wróciłem na chwilę do namiotu eksperymentalnej, gdzie czekał duet Khidja. Serwował on ładne melodie, choć mając w pamięci rewelacyjny set Paypala i Taye’a, trudno mi było zagrzać tam miejsca na dłużej.

Sobota pozostawiła nas z głównie pozytywnymi odczuciami. Przed nami ostatni dzień festiwalu, a podczas niego koncerty Ariela Pinka czy Grizzly Bear, na które bardzo czekamy. Jesteście ciekawi czy będziemy świadkami dobrych koncertów, czy też może słabych? Śledźcie nasze profile w mediach społecznościowych, a już jutro przybędziemy z relacją z niedzielnych występów.

[fot. Michał Murawski, materiały prasowe]

Autorem wpisu jest Piotr Grabski, red. Agata Drozd.