Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Na koniec świata i jeszcze dalej! Australia Tour | Sfera On The Road #25

Zaczęło się niewinnie, bo od marzenia. Co więcej, pewnej wyjątkowej dla mnie osoby. Moja mama od zawsze marzyła o wyjeździe do Australii. Jej głównym celem było odwiedzić swoich dawnych przyjaciół, którzy niegdyś studiowali w Polsce. Po wieloletnich namowach, długich rozmowach z nimi przez WhatsAppa i Messengera zostało ustalone: MAMA LECI DO AUSTRALII. Wtedy jednak nie miałam pojęcia, że do tej wielkiej podróży zostanę wciągnięta też ja.

Jako zimnolubna istota nie byłam przekonana do pomysłu wyjazdu na drugi koniec świata, w dodatku w sezonie gdzie aktualnie jest tam lato i bardzo wysokie temperatury. Zawsze śniłam o europejskich krajach, ewentualnie azjatyckich. Australia wydawała się tak odległa i nierealna, że nie byłam w stanie wyobrazić sobie mnie stąpającej po tych terenach. Wiele osób mówiło, że to świetna okazja. Inni natomiast przekonywali mnie o arcy niebezpiecznej florze i faunie, która w każdej chwili może mnie zabić. Dlatego w nadziei na pewną niespodziankę, przed wyjazdem nie sprawdzałam żadnych informacji o Australii. Chciałam mieć własne zdanie o tym kraju.

Podróż rozpoczęłyśmy w połowie grudnia, wylatując z Warszawy i przesiadając się w Katarze. Następnie poleciałyśmy już bezpośrednio do Adelajdy — miejsca pobytu przyjaciół mojej mamy. Cały lot do Australii zajął nam 24 godziny, a przesiadka w Dosze była bardzo krótka, bo trwała niespełna godzinę. Oczywiście słynny jet lag był nieunikniony. Pierwsze starcie z australijskim klimatem sprawiło, że obie pochorowałyśmy się w bardzo krótkim czasie. Jednakże nie było to przeszkodą, bo pobyt był zaplanowany na miesiąc. Praktycznie po dwóch dniach w Adelajdzie zabrałam mój inhalator (używany ze względu na początkowe napady alergiczne) i poleciałyśmy z mamą oraz jej przyjaciółmi na kilka dni do Sydney.

Sydney. Wieżowce, Sztuka i Tesla

Miasto zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Lśniące wieżowce, piękna woda. Wszystko bardzo zadbane. Moja pierwsza myśl: „Matko, chcę tu mieszkać!”. Tylko ta pogoda! Ten rok nawet dla Australijczyków był dziwny, bo z dnia na dzień temperatury wahały się między 40°C, a 16°C. Do Sydney załapałam się właśnie na te niższe temperatury. Czasami było gorąco, a czasami z powodu chłodu trzeba było założyć coś grubszego. Pomyślałam, że nikt mi nie uwierzy, że byłam w Australii skoro na wielu zdjęciach noszę golf albo kurtkę.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od obejścia miasta, a przynajmniej jego części. Skupiliśmy się głównie na centrum. Oczywiście zobaczyliśmy najbardziej znane obiekty, czyli Opera House oraz Harbour Bridge. W pobliżu znajduje się Museum of Contemporary Art, a ze względu na moje zainteresowania sztuką obejrzeliśmy wszystkie wystawy w budynku. Zapoznaliśmy się z malarstwem Aborygenów oraz z pracami jednego z popularniejszych teraz na Instagramie, artysty z Seulu – Do Ho Suh. Przeszliśmy się wzdłuż Darling Harbour, gdzie budowała się scena, oraz trwały przygotowania na nadchodzącego Sylwestra 2022. Po spacerze naszła nas ochota na coś do jedzenia, więc pojechaliśmy Uberem na Sydney Fish Market. A dodam, że nie byle jakim transportem, bo białą teslą z oszklonym dachem, niesamowite przeżycie!

Sydney Fish Market to jeden ze sławniejszych targów rybnych w mieście. Dostaniecie tu przeróżne świeże owoce morza. Spróbowaliśmy małży św. Jakuba, krewetek oraz słynnej australijskiej ryby Barramundi (pol. Rogoząb australijski). Restrykcje w tym miejscu są oszałamiające. O godzinie 17:00 targ jest zamykany i wszystko, co się nie sprzedało idzie do śmietnika!

Jeden dzień przeznaczyliśmy na Blue Mountains. Wybraliśmy się tam pociągiem, a następnie zmieniliśmy transport na autobus, który jechał w stronę Katoomby. Zjedliśmy szybki posiłek i kolejnym autobusem pojechaliśmy na Echo Point, czyli punkt widokowy. Ujrzeliśmy tam owe niebieskie góry oraz Trzy Siostry, czyli trzy wielkie skały. Zostały nazwane przez Aborygenów i mają one szczególne znaczenie duchowe dla lokalnej ludności. Niegdyś było ich siedem, ale z biegiem lat doszło do erozji.

Chodząc leśnymi szlakami, odkryliśmy piękno australijskiej przyrody, a później kolejnym autobusem dotarliśmy do Scenic World. Zobaczyliśmy wodospad, przejechaliśmy się kolejką górską i dwoma rodzajami kolei linowych. Wprawdzie Chrisa Hemswortha pod nogami nie widziałam, ale za to wokół miałam wspaniałe scenerie. Następnie wybraliśmy się na szlaki edukacyjne o dinozaurach oraz o kopalniach górskich.

Bondi Beach skradło moje serce. Każdy Aussie powie Ci o tym popularnym serialu z ratownikami, czyli Bondi Rescue. 😉 To z tego plaża jest najbardziej znana, ale oczywiście też z ogromnych fal. Niestety, było za zimno i nie spotkałam żadnych surferów. Przeszliśmy się wzdłuż brzegu, mocząc oczywiście stopy i robiąc milion foteczek. Potem skierowaliśmy się do Bondi Icebergs Club, gdzie dobrze popiliśmy oraz zjedliśmy, i to przy nieziemskich widokach.

W ostatnim dniu spacerowaliśmy po Royal Botanic Garden oraz zwiedziliśmy Art Gallery of New South Wales.

Melbourne. Druga Warszawa?

Kilka dni przerwy w Adelajdzie i kolejna podróż. Tym razem osiem godzin jazdy samochodem do Melbourne. Jeśli chodzi o drogi do innych miast, wcale nie są to pustkowia, gdzie od czasu do czasu pojawi się jakiś bilbord. To raczej amerykańska wizja tras. Tutaj dużo roślinności i zwierząt, w większości owce i kangury. Czasem pojawi się jakiś silos i miasteczko. Kiedy dojeżdżaliśmy do Melbourne, temperatura sięgała już 40°C. Szybkie przejście po okolicy, zrobienie zakupów żywieniowych, spanko. Następnego dnia co? Dziewiętnaście stopni Celsjusza, także znowu była potrzebna marynarka i kurtka.

W pierwszym odczuciu Melbourne bardzo przypominało mi Warszawę. Połączenie już trochę starego miasta z wieżowcami oraz wszechobecne graffiti sprawiło, że poczułam się jakbym była w znanym miejscu. Melbourne jako miasto jest popularnym kierunkiem wśród imigrantów. Niestety przeludnienie i pewne przyzwyczajenia przybyszów sprawiają, że jest ono w większości zaniedbane i jeśli jeszcze raz miałabym zastanawiać się, czy przypomina Warszawę, to absolutnie NIE. Być może rajski obraz Sydney sprawił, że moje odczucia do Melbourne są zupełnie inne, jednakże większość i tak uznaje to miasto za jedno ze wspanialszych.

Odwiedziliśmy znane uliczki z graffiti i muralami. Głównie były to Hosier Lane, Higson Lane oraz AC/DC Lane. Pomimo wielu wspaniałych malunków to niestety, ale smród był nie do zniesienia. Powiem też, że nie tylko tam, a w jednym odzieżowym widziałyśmy nawet szczura.

Oczywistym wyborem dla mnie było pójście do National Gallery of Victoria. Nawet osoby niezwiązane ze sztuką i większość Australijczyków polecała mi to miejsce jako must have w Melbourne. Obok znajdował się ACMI, czyli Australian Centre for the Moving Image. W muzeum kinematografii można było zobaczyć historię kina oraz rekwizyty filmowe jak np. strój Thora (znowu ten Hemsworth…). Mogę z dumą powiedzieć, że najważniejsze ośrodki kultury zaliczone.

Ostatni dzień, niespodziewanie zimniejszy, przeznaczyliśmy na zwiedzanie miasta zabytkowym tramwajem numer 35.

Adelajda. Nowy Rok i Nowy Dom

A jakże ten powrót do Adelajdy okazał się zbawienny, bo po tych chłodach i niedającym spokoju silnym wietrze, w końcu można było się wygrzać. I wtedy też przede wszystkim spędzaliśmy czas na plażach. Pierwsza z nich myślę, że moja ulubiona w Adelajdzie, to Henley Beach. Zostanie w mojej pamięci na zawsze. Było to moje pierwsze w życiu pływanie w oceanie oraz pierwsza styczność ze słoną wodą w ustach. Najpiękniejszym wspomnieniem tamtego dnia był niebywały zachód słońca. Pomimo że trwało to ułamki sekund, zdążyliśmy uwiecznić ten moment.

Kolejną plażą było Glenelg Beach. Miała ona zdecydowanie inny klimat niż poprzednia. Bardziej rodzinny i nastawiony na rozrywki. Wielki diabelski młyn, parki wodne oraz długi pomost, z którego można skakać do wody. Niedaleko znajdowała się lodziarnia, w której pracownicy ręcznie rozdrabniali ulubione ciastka i cukierki do wybranych lodów.

Oczywiście w przerwach na podróże do kolejnych miast zwiedziliśmy centrum Adelajdy oraz niedaleko położoną niemiecką wioskę Hahndorf, gdzie można było skosztować germańskiego piwa. Oprócz tego znajduje się tam sklep jubilerski, w którym odbywają się pokazy szlifowania słynnych australijskich opali.

Godzinę drogi od Adelajdy znajduje się miasto Victor Harbor, kolejny kierunek naszej wyprawy. Miasto kojarzone jest z pięknej plaży oraz wyspy Granite Island. Niedaleko stamtąd do różnych atrakcji, np. do wesołego miasteczka, czy jazdy na wielbłądach. Od niedawna funkcjonuje wyremontowany i znacznie większy most prowadzący na wyspę. Można przejść go pieszo lub przemieścić się konnym tramwajem (Horse Drawn Tramway). Granite Island idealnie nadaje się na długie piesze wędrówki.

Ale co to za wyjazd, jeśli nie widziało się lokalnych zwierząt? Oczywiście w centrum miasta znajduje się zoo, jednak postanowiliśmy wybrać inną opcję, czyli GEORGE Wildlife Park. Nie bez powodu, bo oprócz głaskania kangurów i poznania wielu nowych gatunków zwierząt, to główną atrakcją tego miejsca było trzymanie koali. Ich futerko jest bardzo mięciutkie, a mnie udało się nawet skraść buziaka.

Postanowiliśmy odwiedzić kolejny raz Royal Botanic Garden, ale tym razem w Adelajdzie. Najbardziej urzekły mnie ogromne kwiaty lilii wodnych. Dwa dni później po dokładnych roślinnych oględzinach, w wiadomościach dostaliśmy informację, że otworzył się Titan Arum lub też Corpse Flower (pol. Dziwidło olbrzymie) kwiat, który kwitnie co dziesięć lat. Trochę z mamą żałowałyśmy, że ominęło nas takie wydarzenie. Później jednak dowiedziałyśmy się, że kwiat podczas otwarcia wydziela bardzo specyficzny, nieprzyjemny zapach [opisywany jako zapach zgniłego mięsa; przyp. red.]. Obie jesteśmy alergiczkami, więc nie wiem, jak byśmy zareagowały na to nagłe pylenie. Rozkwit tego giganta obejrzałyśmy więc w bezpiecznej odległości, na wideo. W ostatnich dniach podróży odwiedziłyśmy lokalne winnice oraz winiarnie Barossa Valley.

Kiedy nieuchronnie nadchodził czas powrotu do Polski, po wielu rozmowach z mamą, zdecydowałam: „zostaję w Australii”. Myślę, że złożyło się na to wiele czynników i nie ukrywam, że przyjeżdżając tutaj, wcale nie miałam tego w planach. Decyzja okazała się bardzo spontaniczna, podjęłam ją w ostatniej chwili. Kilka dni przed planowanym odlotem do Polski rozdzieliłam nasze bilety, a później już pożegnałam mamę na lotnisku. Widok machającego rodzica po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa bardzo ściska serce. Wiedziałam jednak, że na pewno jeszcze się spotkamy.

Już bez mamy zdążyłam zobaczyć Semaphore Beach oraz National Railway Museum. Następnie przyszła pora na pewną wyspę…

Kangaroo Island. Sfera bez Granic

Dojechaliśmy samochodem do Cape Jervis, gdzie czekał na nas prom. Byłam bardzo podekscytowana, bo nigdy wcześniej nie płynęłam łodzią. Pogoda oczywiście wietrzna, statkiem mocno bujało, przez co podróż się przeciągnęła. Zazwyczaj rejs promem trwa 40 minut, nam zajął godzinę. Kiedy już dopływaliśmy do brzegu, różnica w wyglądzie wody była diametralna. Srebrzysto-granatowa tafla zmieniła się w piękną akwamarynę.

Plan na wyspie był następujący: zwiedzić pobliskie plaże, wychillować, opalić się i zobaczyć moje ukochane zwierzęta, czyli ✨F O K I✨. W ciągu tygodnia zwiedziliśmy kilka plaż m.in. Island Beach, Emu Bay, Seal BayStokes Bay. Pierwsza z nich była obok naszego letniskowego domu. To właśnie na tej plaży spędzaliśmy najwięcej czasu.

Na Seal Bay czekałam z niecierpliwością, by zobaczyć moje ulubione grubasy wylegujące się na piaszczystej plaży. Szlak składa się z pomostów prowadzących do brzegu plaży, aby z bliska zobaczyć foki. Na barierkach znajdują się tabliczki informacyjne, z których dowiedziałam się, aby nie wydawać podobnych dźwięków co zwierzęta. Ma to chronić te morskie ssaki przed dezorientacją i oddalaniem się młodych fok od matek.

Pojechaliśmy także do Kingscote, gdzie spróbowaliśmy przepysznych miodowych lodów. Wybraliśmy się też na Little Sahara, by pozjeżdżać na deskach po wielkich górach piasku. Najciekawszą plażą okazało się Stokes Bay – żeby tam dotrzeć, trzeba przecisnąć się przez skały. 28 stycznia 2023 właśnie ta plaża została uznana za najpiękniejszą plażę w Australii.

Końcówka roku 2022 była dla mnie bardzo zaskakująca. Pierwsze święta poza domem, w dodatku w tak licznym gronie. Zderzenie kulturowe. Boże Narodzenie przy parzącym Słońcu i barbecue. Australijski Sylwester w basenie i składanie życzeń moim przyjaciołom z Polski, którzy nadal czekali na godzinę 00:00. Nigdy nie sądziłam, że doświadczę czegoś takiego. Mówi się często: „Jaki Sylwester taki Nowy Rok”, jeśli to prawda to mój rok 2023 to skok na głęboką wodę. 🙂

Dedykuję ten artykuł mojej mamie, Peterowi oraz Marthcie. Osobom, które dały mi możliwość nowej, lepszej przyszłości oraz niezapomniane wakacje. Jestem Wam dozgonnie wdzięczna.

Ciekawostki

  • W National Railway Museum można wynająć pociąg na urządzenie imprezy.
  • Niedaleko wyżej wspomnianego miejsca, w New Port Adelaide jest kawiarnia z widokiem na wodę. Miło jest pić kawkę i patrzeć na skaczące, dzikie delfiny. 🙂
  • Kangury tutaj są jak polskie sarny, skaczą na drogi jak oszalałe. W pewnym momencie mi się opatrzyły. Za to koale to już coś innego! Rzadko kiedy można zobaczyć dzikiego koalę na drodze, ja natomiast byłam tą szczęściarą. 😉
  • W Sydney można wypożyczać kajaki i pływać blisko Opery House oraz Harbour Bridge. Przetestowane przez moich znajomych!
  • W Melbourne możecie skosztować mięsa krokodyla oraz kangura, natomiast na Kangaroo Island serwują lokalnego rekina. Mięso to jest jednym z najdelikatniejszych, kangurze natomiast twardawe. 😛
  • Australijczycy kochają mleko, stąd też ich ulubione flat white, ale wiedzieliście, że upodobali sobie także bawarkę? Myślę, że to ze względu na niemiecko-bawarskie wpływy.
  • Wszystko jest tu na lewo. Oprócz lewostronnego ruchu, w restauracjach kładą sztućce po lewej stronie. Raj dla leworęcznych!
  • Australijskie reklamy to przede wszystkim burgery, samochody i wakacyjne wyjazdy.
  • W toaletach publicznych drzwi otwierają się do wewnątrz. Natomiast w australijskich domach zdziwił mnie rozkład łazienek, a także to, że wszędzie w podłogach są odpływy.
  • Pająki i szczypawki – tego możecie spodziewać się w domach. Rzadko wlatują muchy czy osy. Uważam, że więcej robactwa mamy w Polsce.
  • Zostając przy owadach, tutaj laczki i łapki nie pomogą. Aussie people preferują spraye i trzeba przyznać, że z nimi czuję się bezpieczniej.
  • Pięć lat temu na Kangaroo Island wybuchł pożar, duża część wysypy spłonęła. Ucierpieli ludzie i zwierzęta. Rząd szykuje budowę przyłącza wodociągowego (na wyspie można zobaczyć luzem leżące rury). Jeszcze trochę to potrwa, zanim wyspa doczeka się bieżącej wody, dlatego aktualnie na Kangaroo Island każdy posiadacz domu musi mieć zbiornik na deszczówkę.
  • Podobno dyrektor Museum of Contemporary Art w Sydney to Polak. 😛
  • A skoro już mamy jeden polski akcent, to w Adelajdzie znajdziecie polski sklep prowadzony przez… Wietnamczyków. Nawet trochę znają język polski.

Tekst i fotografie: Marcella Olszewska

[red. Zuzanna Pilimon]