Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Naranjas al sol (pomarańcze na słońcu) i piękna Hiszpania

Parę lat temu, pewnego spokojnego wakacyjnego dnia w moim życiu pojawił się ON. A przez „on” mam na myśli Erasmus. Gubienie się w weneckich uliczkach, wcinanie belgijskich frytek i noszenie zepsutej walizki przez połowę Corfu to tylko ułamek wspomnień, które mi dał. Tym razem, zabieram Was w podróż autostopem przez słoneczną Hiszpanię i dzielę się kawałkiem mojego świata, by opowiedzieć historię o możliwościach i okazjach, które czekają na Was tuż za rogiem.

Myślę, że każdy z nas ma swoją piętę achillesową. Moją jest informatyka – tabelki, wykresy, praca na tekście, czasami naprawdę mnie to przerasta. Jest 9:40, siedzę na zajęciach z informatyki, a na moim ekranie wyświetla się komunikat „#ARG!”. Nie lubię Excela i to z wzajemnością. Wchodzę na pocztę – chwilę zbiorę myśli i zaraz wrócę do formatowania komórek. Zaraz, zaraz, a co to? Mail o wyjeździe do Hiszpanii z uniwersytetu, termin zapisów do dzisiaj. Serducho od razu podskakuje, lecę do domu i piszę list motywacyjny. Proszę, oby się udało.

Początki

Czy jest coś piękniejszego niż uczucie zbliżającego się wyjazdu? Czy jest coś, co bardziej cieszy niż perspektywa spędzenia czasu za granicą, spontanicznej podróży z przyjaciółmi w ciągu roku akademickiego? Martyna, skup się – masz kolokwium ze statystyki do napisania. Lecę do Hiszpanii. Trzeba zrobić zakupy i ugotować obiad na następne dni. Lecę do Hiszpanii. Zapłacić mandat, wydrukować dokumenty, zrobić zaliczenie na informatykę, pójść na ćwiczenia. Lecę do Hiszpanii.

Barcelona

Wychodzimy z lotniska. Uderza w nas powiew nocnego życia – auta śmigają ulicami, ludzie otaczają nas ze wszystkich stron. Myślę, że zrozumiecie mnie, jeśli powiem, że każde miasto ma swoją prędkość. Barcelonę porównałabym do Ferrari. Ludzie znikają z twojego pola widzenia, zanim zdążysz im się przyjrzeć, auta prawie potrącają cię na ulicy. Potrzebujesz jakichś pięciu sekund i sama zaczynasz żyć jak to miasto. I to dopiero jest życie! Idziemy do centrum – czas zjeść hiszpańską paellę i spróbować sangríi. Kończymy w chińczyku. No cóż, czasami tak bywa.

Pierwsze słowo, które przychodzi mi do głowy, gdy słyszę „Barcelona” to klimat. Ludzie siedzą przy stolikach, wszędzie słychać śmiech i muzykę z pobliskich barów. Przebiegamy przez ulicę na czerwonym świetle – tutaj tak to działa. Pod nogi wpada nam piłka. Sekundę później podbiega po nią mały chłopiec w koszulce FC Barcelony. Spacerujemy bez konkretnego celu, tak jest najlepiej. Przychodzi zmęczenie, buenas noches.

Cel: Sagrada Familia. Szacowana godzina wyjścia: 9:00. Realna godzina wyjścia: 10:00. I tak jest dobrze. Nie można odmówić Gaudíemu kreatywności i umiejętności. Sagrada Familia zachwyca, promienie słońca oświetlają jej wieżyczki, jakiś pan puszcza bańki mydlane w parku obok. CZAS NA SESJĘ (i to nie tę studencką). Okazuje się, że mamy ogromnego farta – zdążyłyśmy porobić ładne zdjęcia, usiąść w knajpce na zewnątrz i właśnie wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa.

Okazuje się, że coś takiego jak grad w Hiszpanii naprawdę istnieje. Z tą tylko różnicą, że nam to nie przeszkadza. Przeskakujemy pod balkonami, szukamy schronienia w wejściach do pubów i zakapturzone powoli zmierzamy w stronę La Rambli. Idziemy środkiem ulicy i szukamy La Rambli, w końcu wpadamy na to, żeby wyłapać z tłumu Hiszpana i spytać go o drogę.

-¿Dónde está la Rambla?

Pues hombre, ya están en la Rambla.

Czyli krótka historia o tym, jak spacerując po La Rambli, szukałyśmy La Rambli. Czemu mnie to nie dziwi? Ta wypełniona kawiarnianymi ogródkami, ulicznymi występami i kieszonkowcami ulica jest dziennie odwiedzana przez tysiące turystów z całego świata. I wierzcie mi, i w słońcu i w deszczu wygląda równie pięknie.

Jesteśmy w Hiszpanii tylko dwa dni, a jej atmosfera już odbija się echem na naszych zachowaniach i wyborach. Jesteśmy przesiąknięte hiszpańską kulturą i radością z życia; jak kameleony wpasowujemy się w otoczenie. Nigdy nie zapomnę momentu, gdy podczas naszej ostatniej nocy w Barcelonie, jakaś przemiła Hiszpanka świętowała urodziny w barze, w którym siedziałyśmy. Najpierw dało się słyszeć, jak paręnaście gardeł śpiewa „Cumpleaños Feliz”, a chwilę potem cztery polskie gardła poczuły się do odśpiewania znanego nam wszystkim „Sto Lat”. Nie mam pojęcia, kim była ta Hiszpanka i które urodziny świętowała. Wiem natomiast jedno – tort urodzinowy, z którym podeszła do naszego stolika chwilę później, był przepyszny.

Granada

Trzecia w nocy. Pakujemy swoje walizki, bo za trzy godziny mamy samolot. Morale Dominiki, Natalii i Gabrysi – słabe; zmęczenie jest widoczne w każdej parze podkrążonych oczu. Morale ludzi, z którymi jesteśmy w pokoju w hostelu – jeszcze gorsze, mierzą nas morderczym wzrokiem: „Kto to wymyślił, żeby wstawać o takiej godzinie?!”. Przepraszamy, co złego to nie my.

Wsiadamy w samolot do Granady. Teraz to dopiero będzie spanko! Szkoda tylko, że finalnie samolot do Granady wcale nie jest samolotem do Granady, a samolotem do Malagi, bo przez mgłę nad lotniskiem w Granadzie, nie dało się wylądować. No nic, przynajmniej będzie wycieczka.

Granada wita nas z otwartymi ramionami, ma zupełnie inną aurę niż Barcelona. Trafiamy na arabską uliczkę: do naszych nosów dociera zapach kadzideł, do naszych oczu widok arabskich dywanów i lamp. Idziemy na szybką tortilla de patatas i lecimy do naszego miejsca zakwaterowania. Brzmi łatwo, prawda? Jest tylko jeden mały szczegół. Dlaczego. Nikt. Nie uprzedził. Nas. Że za każdym. Zakrętem. W Granadzie. Jest góra. Od samego pisania o tym i wspominania bolą mnie nogi. Na szczęście drużyna do zadań specjalnych w postaci mnie, Gabrysi, Dominiki i Natalii spisała się na medal. Czas zacząć projekt.

Czym w ogóle jest Motion? Jest to projekt finansowany z budżetu Erasmusa, który opiera się na współpracy uniwersytetów z pięciu państw – Polski, Niemiec, Hiszpanii, Litwy i Finlandii. Więc jeśli wydawało się wam do tej pory, że byłyśmy tam z dziewczynami na wakacjach, to przyszedł czas, żeby te wątpliwości rozwiać. W pięcioosobowych teamach (po jednym przedstawicielu z każdego państwa) musieliśmy sprostać sześciu dniom intensywnej pracy. Jako, iż tematem projektu była zrównoważona turystyka, każdemu zespołowi został przydzielony klient, dla którego trzeba było przygotować plan rozwoju i model biznesowy. Musiały wpisywać się one w założenia danej organizacji i zapewniać rozwiązania dla problemów, które owa organizacja mogłaby napotkać w przyszłości. Mojej drużynie przypadł Hotel Granada Palace, więc naszym pierwszym krokiem było zrobienie researchu na miejscu i odwiedzenie budynku. Oprowadzono nas po pokojach, opowiedziano o tym, jak funkcjonuje hotel i odpowiedziano na pytania, dzięki czemu mogliśmy wdrożyć się w temat. Następnie przyszedł czas na poszukanie informacji w mieście. Przeprowadziliśmy wywiady z czterdziestoma osobami napotkanymi w centrum, zadając im pytania o to, jak ważna jest dla nich zrównoważona turystyka, czy też, co jest dla nich najważniejsze przy wyborze potencjalnego hotelu. Przez kolejne dni podsumowywaliśmy nasze wyniki, przygotowywaliśmy lookbooki i prezentacje dla klientów zawierające propozycje przyszłych szans i zagrożeń w ich przedsiębiorstwach.

O ile sam projekt wymagał dużo pracy, o tyle ludzie tam poznani zapewniali atmosferę, która wszystko wynagradzała. Po dniu pełnym zadań chodziliśmy na miasto, by przy lampce tinto de verano rozmawiać o tym, jak wygląda Laponia, dlaczego na polskim stole wigilijnym stoi dwanaście potraw i jak to jest, że w Granadzie do każdego drinka dostaje się darmowe tapas. Dni upływały nam w rytmie pracy, relaksu i międzynarodowych rozmów. Mieszanka idealna.

Warta zapamiętania była na pewno wycieczka do Alhambry. Pałac ten powstał za czasów, kiedy w Hiszpanii panowali muzułmanie, miał on pełnić rolę budowli obronnej. Mogę wam powiedzieć, że sama konstrukcja jest tak obszerna, jak jej historia. Nasi koledzy z Hiszpanii nie szczędzili nam ciekawostek podczas spacerowania między murami pałacu. Stąd też mogę się z wami podzielić tym, że Alhambra uważana jest za największy zegar słoneczny na świecie, ponieważ po cieniu rzucanym w pokojach można domyśleć się, która jest godzina. Tak samo napisy na ścianach nie są przypadkowe – są fragmentami z Koranu.

Kurczę, ostatni dzień projektu. Zżyłam się z tymi ludźmi. Będzie mi brakować uśmiechających się Finów, twierdzących, że muszą, bo w końcu bycie najszczęśliwszym narodem na świecie zobowiązuje i Hiszpanów próbujących nauczyć nas tańczenia do reggaetonu. Dokonujemy prezentacji rezultatów naszej pracy przed klientami i to na tyle. Można odetchnąć i zaczerpnąć Granady pełną piersią. Organizatorzy projektu zabierają nas na pokaz flamenco do miasta. Całą grupą siadamy przed sceną i chłoniemy oczami tyle, ile się da.

Mamy jeszcze pół godziny, więc ktoś rzuca pomysł – chodźmy na Mirador de San Nicolas. Trafione w dziesiątkę – nie można lepiej zakończyć pobytu w Granadzie, niż spoglądając jeszcze raz z góry na całe miasto. Schodząc w dół ze wzgórza, w jednej z wąskich uliczek, na ścianie widnieje napis, na szybko zrobiony przez kogoś markerem. Stajemy na chwilę, żeby popatrzeć. Później, napis ten będzie kojarzył mi się z całym wyjazdem do Hiszpanii.

Jako że jesteśmy przejazdem, zostawiamy po sobie piękne ślady.

Ostatnia wspólna kolacja, toast za udany projekt, pakowanie i pożegnania. Coś się kończy, coś się zaczyna.

Málaga

A zaczyna się z niezłym impetem. Moja mama nie może spać w nocy, moi przyjaciele mówią, że jestem nienormalna. Ale przecież ja tylko chcę złapać stopa. Tak więc, z dwoma wielkimi plecakami i kartką z nagryzmolonym napisem Málaga stawiamy się z Dorotą na głównej drodze w Granadzie. Auta trąbią, ludzie uśmiechają się zza kierownicy.

¡Suerteeeee! (Powodzenia!) – krzyczą.

I nagle na pobocze zjeżdża BMW. Patrzę na Dorotę, Dorota patrzy na mnie. To po nas? Podchodzę i rozmawiam z kierowcą, mówi, że jest z Holandii i jedzie właśnie do Málagi na lotnisko, może nas podrzucić. Wsiadamy do środka i w przeciągu godziny jesteśmy na miejscu, po jeździe w klimatyzowanym aucie z rektorem uniwersytetu z Holandii robiącym za kierowcę. Widzisz mama, nie ma co się bać. Dajemy mu w podzięce paczkę katarzynek i zbijamy piątki, naprawdę fajnie się z nim gadało i cieszę się, że był przez chwilę kompanem w naszej podróży.

Wysiadamy w centrum, a moje serce od razu skacze z radości. Przyjechałyśmy do Málagi, bo mieszka tu moja przyjaciółka z Argentyny, z którą nie widziałam się już pół roku. Myślę, że wcale nie będzie to dla was zaskoczeniem, jeśli napiszę, że najpierw idziemy na szybką paellę, zanim weźmiemy się za robienie czegokolwiek innego. Potem od razu dzwonię do Nair i parę chwil później już idziemy wszystkie razem na najlepsze lody w mieście.

Tak jak Barcelona będzie kojarzyć mi się z prędkością i tłumem, a Granada z aurą tajemniczości i zapachem arabskiego świata, tak Málaga zapisała się w mojej pamięci na dwa sposoby. Jako dni spędzone na pływaniu w morzu i odpoczywaniu na plaży, wypełnione argentyńskimi panqueques, bez których zjedzenia mama Nair nie chciała nas puścić na miasto. I jako noce, uczące prawdziwych hiszpańskich imprez, wypełnione graniem w piłkarzyki do trzeciej nad ranem, tylko po to, żeby potem i tak wylądować w klubie i nie wyjść z niego do ósmej.

Tak więc jestem już w Polsce, dogrzana hiszpańskim słońcem, z brzuchem wypełnionym paellami, empanadastinto de verano oraz serduchem pełnym miłości do miejsc, które odwiedziłam i ludzi, których poznałam.