Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

KanibaLove misz masze, czyli o filmie „Do ostatniej kości” [RECENZJA]

Po głośnym projekcie, jakim był film „Tamte dni, tamte noce”, reżyser Luca Guadagnino znowu połączył siły z Davidem Kajganichem i powrócił z kolejnym, równie głośnym i kontrowersyjnym filmem „Do ostatniej kości. Twórca postawił tutaj na stare znajomości, bo w obsadzie są m.in. Timothée Chalamet oraz Michael Stuhlbarg. Główną rolę gra Taylor Russel. Film powstał w oparciu o książkę Camille De Angelis o tym samym tytule.

„Do ostatniej kości” gatunkowo jest rzadko spotykanym romansem połączonym z horrorem. Jest to historia dwójki młodych ludzi, kanibali. Ten fakt już w zupełności im wystarcza, by bezgranicznie sobie zaufać i jeździć po kraju autem. Brzmi nieco banalnie, jednak tym przymiotnikiem filmu opisać nie mogę. Po obejrzeniu zwiastunów miałam pewne oczekiwania, które w dużej mierze produkcja spełniła. Liczyłam na coś, co odświeży nieco moją filmową półkę i wzbogaci o ją pozycję nieoczywistą i niekonwencjonalną. 

Należy zaznaczyć, że „Do ostatniej kości” nie jest filmem dla każdego. Polecam go szczególnie osobom o mocnym żołądku, gdyż wszelkie zachowania kanibalistyczne są drastyczne i bardzo dokładnie przedstawione. 

Film zaczął się z „przytupem” i widz od samego początku wiedział czego się spodziewać. Ekranizację można porównać do kolejki górskiej, gdyż były momenty, gdzie oglądając, zapominało się, że to także jest horror i widz cieszył się uroczym filmem romantycznym. W najmniej oczekiwanym momencie następowała chwila grozy. Napięcie, które budowało się długo, wbiło widza w fotel ogromnym zwrotem akcji. Głównym elementem, który przypominał, że jest to horror, była duża ilość krwi i momentami aż do przesady odpychające ujęcia. 

Film trwał dwie godziny, które odczułam. Akcja momentami była zbyt wolna i moje zainteresowanie produkcją malało. Guadagnino, jak w innych swoich projektach, postawił na estetykę i muzykę. W pewnych momentach oglądało się po prostu widoki, które były strzałem w dziesiątkę. Po dość obciążających scenach, był to dla mnie lekki oddech i moment, w którym mogłam poukładać sobie w głowie, co się stało. Muzyka stanowiła integralną część z przedstawioną historią oraz wspomnianą wcześniej przeze mnie estetyką. 

Choć uważam, że film mógłby się skończyć po 90 minutach, reżyser, jak i autorka książki postanowili dodać wątek, który wprowadził chaos i nudził widzów. Trudno omówić tę kwestię bez spojlerów, ale od momentu, w którym widz poznaje historię młodego Lee, wszystko się sypie. Końcowa scena trochę podciągnęła ostatnie minuty filmu. 

Taylor Russel, która wcieliła się w główną bohaterkę, Maren, zagrała swoją rolę perfekcyjnie. Każda następna odegrana przez nią scena była tylko coraz lepsza i aktorka zaserwowała widzom prawdziwy popis aktorskich umiejętności. Zawiodłam się jednak delikatnie na odtwórcy roli Lee, Timothéem Chalamecie.  Nie jest to spowodowane kiepską grą aktorską, gdyż była ona także na bardzo wysokim poziomie, a młody aktor był fenomenalny. Zawiodłam się, ponieważ od dłuższego czasu śledzę jego karierę i miałam nadzieję, że będzie to jego aktorski przełom. Niestety, nie tym razem. Mówiąc o fenomenalnej grze aktorskiej, Mark Rylance oraz Michael Stuhlbarg, stworzyli niesamowity portret „psychopatów”. Gdy tylko grane przez nich postacie pojawiały się na ekranie, widz dostawał gęsiej skórki. 

Kadr z filmu „Do ostatniej kości”

„Do ostatniej kości” jest naprawdę dobrym filmem i polecam go każdemu (o mocnych nerwach i żołądku). Mam nadzieję, że wpisze się on na karty kinematografii, bo zapada na długo w pamięć i zachęca do dyskusji na różne tematy m.in. główny motyw filmu, kanibalizm. Podsumowując, Luca Guadagnino po raz kolejny zachwyca estetyką oraz niekonwencjonalną historią o młodych ludziach. 

[Fot.: oficjalne materiały promocyjne]