Pierwszy z trzech dni Summer Dying Loud 2024 obfitował w zaskoczenia. Były one zarówno pozytywne, jak i negatywne – zależy, kto patrzył i na co. Aleksandrów Łódzki w czwartek 5 września za sprawą dwóch scen ponownie stał się metalową stolicą Polski.
Pierwszym zagranicznym wykonawcą był amerykańsko-fiński Smoulder. Jedyni reprezentanci epickiego heavy na całym festiwalu i jednocześnie jeden z ciekawszych współczesnych zespołów tej sceny, mieli wszystko, by zaskoczyć. Wydana w zeszłym roku świetna płyta Violent Creed of Vengeance była kolejnym powodem, by względem tego koncertu mieć wysokie oczekiwania. Niestety, wypadli przeciętnie. Wokal Sarah Ann na płytach wypada znacznie lepiej, na żywo nie udawało jej się trafiać w odpowiednie dźwięki. Przykro było na to patrzeć, tym bardziej że widać było, jak dużo serca muzycy wkładają w to, co grają. Zabrakło umiejętności, by dobremu nagłośnieniu nadać odpowiedniej mocy. Wielka szkoda i duży zawód już na początku festiwalu. Na szczęście, największy.
Z możliwości zobaczenia Kryształu na żywo skorzystać po prostu należy. Umiejscowienie kwartetu na małej scenie było jedynym słusznym posunięciem. I choć dźwiękowcy w Krypcie podczas większości koncertów stosowali zasadę GŁOŚNO, co w tym przypadku wypadło na minus, tak nie był to wielki problem. Singiel Z nami czy bez nas i piosenki z debiutanckiej płyty oddziałują na mnie bardzo silnie na płaszczyźnie emocji, i w Aleksandrowie również zostały one dostarczone. Tutaj oczywiście wyrazy uznania trzeba skierować do Jurija Kasianenki, który posiada umiejętność całkowitego zatracenia się w swoich partiach, a po nich, między utworami, zamienia się w najbardziej uroczego konferansjera świata. Najważniejszym punktem były premierowo wykonane utwory z nadchodzącego albumu, który ukaże się jesienią. Rewolucji na nim nie uświadczymy – Kryształ dalej pozostaje zimnofalowym zespołem, który pisze dobre piosenki.
Zobacz też: Kryształ: „To, czym ta muzyka jest, stanowi punkt, gdzie nasze cztery proste się przecinają” [PODCAST]
„Zespół od misia polarnego” – taka łatka, za sprawą okładki albumu Extreme Cold Weather, przylgnęła do Messiah. Sam ją podłapałem, jednocześnie mając z tyłu głowy, że jest to kultowy zespół, którego twórczość zawsze mi umykała. Po tym, co zobaczyłem na koncercie, chciałem przeprosić wszystkich za tak ogromny błąd. Szwajcarzy wyszli na scenę i przez godzinę bezpretensjonalnie ciosali death metal. Elementy thrashowe były słyszalne, ale całość brzmiała znacznie ciężej niż na nagraniach studyjnych. Z ogromną przyjemnością oglądałem gości, którzy kochają to co robią, jednocześnie doświadczając jednego z kilku pozytywnych zaskoczeń tegorocznego SDL’a.
Zaskoczenia nie było z kolei na Ufomammut. Każdy, kto przed koncertem znał twórczość Włochów, wiedział, że przez godzinę po całej okolicy toczyć się będzie potężny doom-stonerowy walec. Fantastycznemu, bardzo ciężkiemu brzmieniu towarzyszyły psychodeliczne efekty, które w połączeniu z zachodzącym słońcem, pozawalały odlecieć myślami w niezidentyfikowaną przestrzeń kosmiczną. Bez zaskoczenia, trio prezentowało głównie utwory z tegorocznej świetnej płyty Hidden, lecz pojawiła się jedna niespodzianka. Zagrany jako przedostatni cover Welcome to the Machine Pink Floyd był dla mnie najważniejszym elementem koncertu, bo po pierwsze, była to bezbłędna interpretacja, a po drugie, jest to mój ulubiony utwór z repertuaru brytyjskich klasyków rocka.
O ile obaw względem poprzedniego występu być nie mogło, tak względem nadchodzącego Anaal Nathrakh były one uzasadnione. Mieszanka black metalu, elektronicznego industrialu i metalcore’u prezentowanego przez pochodzący z Birmingham zespół, jest bardzo intensywna i bardzo trudna do odpowiedniego przedstawienia na żywo. Wątpliwości częściowo okazały się prawdą – początek koncertu był dźwiękową kakofonią. Trzy pierwsze utwory to głównie dźwięk triggerów perkusyjnych, przypadkowo rzężące gitary i zanikający wokal. Najsilniej ucierpiał na tym Forward!, najbardziej chwytliwy i zazwyczaj najlepszy na koncertach utwór grupy. Dopiero przy czwartym numerze dźwiękowa sytuacja została opanowana na tyle, by przestać odczuwać ból. Niestety, do mojego marzenia o świetnym występie Anaal Nathrakh nawet nie udało się zbliżyć, określić go można wyrazem „wystarczający”. Zabrakło elementu, który w muzyce Brytyjczyków jest najważniejszy – zdehumanizowanego zezwierzęcenia, opartego na nihilizmie i bardzo negatywnych emocjach. Wyszło zwyczajnie, a nie tak miało wyjść.
Gdybym zgodnie z własnymi oczekiwaniami powiedział „dam odrąbać sobie rękę, że Mayhem zagra okropny koncert”, nie miałbym ręki. Miałem wątpliwą przyjemność zobaczyć Norwegów podczas Mystic Festival 2022 i nie spodziewałem się, że headlinerski koncert dwa lata później może okazać się choćby przeciętny. Okazał się wybitny. Ale po kolei.
Jeden z najbardziej wpływowych black metalowych zespołów obchodzi w tym roku swoje 40-lecie. Trasa koncertowa opiera się więc na całej działalności Mayhem. Utwory ze wszystkich płyt grane są w odwrotnej kolejności, od najnowszej, do najstarszej, po jednym kawałku. Już od początku, przy przedstawicielach niekoniecznie udanych albumów Daemon czy Esoteric Warfare, dało się wyczuć niepowtarzalną atmosferę. Na ekranie za sceną wyświetlano w odpowiednich momentach film, w którym znajdowały się wypowiedzi muzyków z poszczególnych etapów działalności, czy wspomnienia po nieżyjących już członkach zespołu. Można było poczuć się jak w muzeum, w którym jesteśmy oprowadzani po wystawie przez samego jej twórcę. Wiedząc, że Mayhem od lat odcina kupony od swojej przeszłości, a swoimi wypowiedziami w mediach wywołują jedynie zażenowanie, zdawać by się mogło, że okaże się to zabiegiem komicznym.
W tym dziwnym muzeum na dłużej zatrzymaliśmy się w sali, w której przedstawiano kultowy album De Mysteriis Dom Sathanas. Przy Funeral Fog Atilla Csihar opuścił scenę, by oddać głos Deadowi, którego wokale zabrzmiały z taśmy. Podczas ostatniej części ekspozycji, kiedy prezentowano fragmenty Deathcrush, gościnnie pojawili się Messiah i Manheim, którzy byli członkami zespołu na wczesnym etapie funkcjonowania grupy. Świetna klamra, która spięła w całość wydarzenie, po której uczestnicy wystawy w pełni zaspokojeni mogli opuścić muzeum.
Ważnym elementem każdej edycji Summer Dying Loud są nocne koncerty, już po headlinerze. Wolvennest okazał się być idealnym wykonawcą na to miejsce. Występowi Belgów towarzyszyła atmosfera rytuału, który sięgał do bardzo niebezpiecznych ludzkich wierzeń. Trzech gitarzystów potrafiło przywołać transowe i ciągnące się dźwięki a operująca różnymi instrumentami wokalistka prowadziła całe misterium tak, jakby ją samą czasem przerastały nadchodzące nad nocne niebo siły. Występ skończył się już po godzinie drugiej i zamknął dzień pierwszy festiwalu.
Zobacz też: Złe miejsca i tajemnicze rytuały – Summer Dying Loud 2024 [RELACJA CZ. 2]
Galeria
[Fot.: Małgorzata Chabowska]