Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Definicja ambiwalencji – „Flash” [RECENZJA]

Droga najszybszego superbohatera ze stajni DC Comics na duże ekrany nie była usłana różami. Koncept na solowy film Flasha resetowano kilkukrotnie, a całe kinowe uniwersum DC, którego częścią miał być, dokonało żywota, zanim się na dobre rozkręciło. Do tego wszystkiego dochodziły kontrowersje związane z Ezrą Millerem, odtwórcą głównej roli. Ku zaskoczeniu wielu fanów filmów komiksowych, produkcja w końcu trafiła na ekrany. Pytanie brzmi: czy to dobrze?

Modnie i bezpiecznie

W kinie superbohaterskim na dobre zapanowała moda na alternatywne wszechświaty i „multiwersa”. Skutkiem ciekawego zbiegu okoliczności, Flash trafia na ekrany zaledwie dwa tygodnie po wyśmienitym Spider-Man: Poprzez Multiwersum i również podejmuje ten temat. Ten film jednak bardziej koncentruje się na podróżach w czasie i ich konsekwencjach. Oto Barry Allen (Ezra Miller), znany również jako Flash, odkrywa w sobie umiejętność cofania czasu i zapobiega śmierci swojej matki, aby odmienić swoje życie.

Jak to zwykle bywa, z dobrych intencji wyszedł wielki chaos i tym sposobem utworzona została alternatywa rzeczywistość, w której Superman i Wonder Woman nie istnieją, a Batmanem jest emerytowany Michael Keaton. Na domiar złego, Barry musi współpracować z nieznośnie gadatliwą, młodszą wersją samego siebie, aby to wszystko odkręcić. Do samej fabuły tak naprawdę ciężko jest mieć duże pretensje – jest absurdalna, ale działa i dostarcza zabawy. Film jest przedstawicielem popularnych w ostatnim czasie „wydarzeń kinowych” – na każdym kroku stara się zaskakiwać oraz atakować nostalgią i pierwszy seans zdecydowanie zapada w pamięć, choć będzie miał mało do zaoferowania przy ponownym oglądaniu.

Fot.: variety.com

Solo, ale nie do końca

Mimo chaosu fabularnego, w filmie mamy do czynienia z zaledwie trzema głównymi bohaterami oraz złoczyńcą. Od początku śledzimy poczynania dwóch wersji Flasha, do którego około połowy dołącza Burtonowska wersja Batmana oraz zupełnie nowa Supergirl (Sasha Calle). Ponadto w roli antagonisty powraca Generał Zod (Michael Shannon) z Człowieka ze Stali. Show kradnie tutaj głównie Miller, gdyż ma świetną chemię… właściwie sam ze sobą. Udaje mu się sportretować dwie zupełnie różne wersje tej samej postaci, które dodatkowo służą tutaj za główny element komediowy. Pozostali aktorzy to w sumie tło. Keaton ma tutaj kilka fajnie zagranych scen dramatycznych i jedną komediową, ale jego postać została trochę zmarnowana na nietrafione one-linery, które ani nie bawią, ani nie zapadają w pamięć. Jego obecność w tym filmie byłaby znacznie ciekawsza, gdyby nie zdradzały jej zwiastuny. Co do Supergirl i Zoda: mogłoby ich tu nie być. Oboje nie mają żadnego charakteru i są tu tylko po to, żeby posunąć do przodu fabułę. Cały film na swoich barkach niesie Miller.

Zaskakująco, pełno tu naprawdę dobrych żartów. Przed seansem obawiałem się, że komedia w tym filmie będzie składać się z bardzo czerstwych sucharów, jak w Shazamie, ale na szczęście tak nie było. Siła filmu tkwi w tym, że zupełnie nie bierze się na poważnie. Andy Muschietti od początku seansu wprowadza humor jak w kreskówce z Cartoon Network, i to się świetnie sprawdza przy absurdzie fabuły. Nie leżało mi kilka dość „kloacznych” żartów niskich lotów, ale większość jest naprawdę ciekawa i kreatywna, między innymi ze względu na ciągłe przywoływanie i wyśmiewanie innych postaci komiksowych z DC. Niektóre z nawiązań doprowadzały mnie wręcz do łez. Jednocześnie, mimo że scen emocjonalnych jest tu mało, dobrze wybrzmiewają, w szczególności w wątki miłości Flasha do swojej mamy i jego motywacji. Element, którego najbardziej obawiałem się przed premierą, okazał się jednym z najlepszych rzeczy w filmie.

Fot.: rappler.com

Bilet do muzeum figur woskowych w cenie

Innym elementem, który przypominał mi kreskówki z Cartoon Network, były efekty specjalne filmu. Zostały one wykonane w tym filmie na bardzo niskim poziomie i nie znam drugiego wysokobudżetowego blockbustera, który wyglądałby podobnie. Obraz otwiera scena akcji, w której Flash ratuje noworodki w szpitalu. Każde dziecko w tej scenie zostało zastąpione trójwymiarowym modelem, a później nie jest lepiej. W filmie jest pełno scen, które przypominają przerywnik filmowy z gry na PlayStation 2, o taki. Wszystkie te modele to figury woskowe, wyglądające jak koszmar rodem z doliny niesamowitości. Wygląda to na tyle źle, że nie da się tego zignorować.

Czytaj też: Piękno pająków – Spider-Man: Poprzez multiwersum [RECENZJA]

Od jakiegoś czasu słychać narzekania na coraz gorsze efekty w filmach Marvela i że zbyt polegają na tzw. green screenie. Tutaj, zdaje się, postanowiono pójść o krok dalej, gdyż w scenach akcji, aktorzy nie występują po prostu wcale. Wygląda to jak surrealistyczne połączenie przestarzałej animacji 3D z filmem aktorskim. Prawdopodobnie takie były intencje twórców, ale moim zdaniem, to zupełnie nie działa. Osobiście wolałbym zobaczyć dopracowany film animowany, niż ten artystycznie zagubiony miszmasz. Nawet gdy wydarzenia prezentowane w scenach akcji są ciekawe i efektowne, poziom wykonania CGI psuje cały zamierzony efekt.

Fot.: images.squarespace-cdn.com

Po co ten pośpiech?

Ostatecznie trudno jest mi wydać werdykt wobec tego filmu. Nie mogę powiedzieć, że bawiłem się na nim źle – wręcz przeciwnie. To był naprawdę zabawny seans, którego absurd w sferze fabularnej zdecydowanie działa na korzyść i dzięki niemu wyróżnia się spośród pozostałych produkcji tego typu. Z drugiej strony, efekty CGI naprawdę ciągną Flasha na dno i usprawiedliwianie ich miernej jakości kierunkiem artystycznym, zupełnie mnie nie przekonuje. To był dla mnie przyjemny seans i gdyby sceny akcji nie wyglądały tak komicznie źle, byłby to jeden z ciekawszych projektów superbohaterskich ostatnich dwóch lat. W aktualnym stanie, niestety, jest to kolejna oznaka nadmiernego pośpiechu w Hollywood.

[Fot.: oficjalne materiały promocyjne]