Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

„Oryginalność powinna wychodzić z serca, nie z kalkulacji”. Rozmowa z zespołem Narbo Dacal.

8 września, Aleksandrów Łódzki, teren MOSiR-u, festiwal Summer Dying Loud, godzina 16:30. Za nami koncerty zespołów Jad, Drip of Lies, Chainsword oraz post metalowego Narbo Dacal. Ci ostatni otwierali festiwal, grając zarazem świetny koncert w pełnym słońcu dla jeszcze niezbyt licznej publiczności. W przerwie między występującymi zespołami udało mi się przepytać cały skład Narbo – Bartłomieja Klisia (perkusja), Grzegorza „Druta” Włodka (gitara) oraz Elizę Ratusznik (wokal i bas).

Nazwa Narbo Dacal wzięła się od pewnej osoby, o której w polskojęzycznym internecie nie ma zbyt wiele informacji. Kim była Narbona Dacal?

Bartek: Była to pani wiedźma, która została spalona na stosie przez Inkwizycję.

Grzegorz: Właściwie to została uznana za wiedźmę. Była zielarką, leczyła różnymi metodami naturalnymi, co nie pasowało Kościołowi w XV wieku.

Bartek: Była z niej treściwa baba, która nie spodobała się Kościołowi, więc została stracona w ówczesnie praktykowany sposób. Skoro działała wtedy Inkwizycja, to Narbona musiała zostać przez nią dojechana. Otoczka wokół zespołu miała odzwierciedlać właśnie taki klimat – nie idący w śmierć, czarno-białe kolory, czaszki, growle i zniszczenie, tylko chcieliśmy to ugryźć od innej strony. Pomysł na nazwę był jednym z kilku i po pewnym czasie zostało nam Narbo Dacal.

Wasza nazwa łączy się z waszym poprzednim i zarazem aktualnym zespołem Inkwizycja. Co was fascynuje w tym okresie historycznym i czemu go wykorzystujecie?

Bartek: Samym okresem, kiedy Narbona działała, to nieszczególnie się na potrzeby zespołu interesujemy. To bardziej odniesienie do obecnych czasów, na tej zasadzie, że aż tak wiele się nie zmieniło. Może faktycznie nie palimy ludzi na stosach, ale dalej doświadczamy wokoło piętnowania. Ostatnia okładka płyty Inkwizycji, XXX, była takim prztyczkiem w nos w odniesieniu inkwizycji do współczesności. Uczestniczy w niej cały przekrój społeczeństwa – od korposzczurów przez dzieci, małżeństwa, pięćsetplusów, po punków i metali. Wszyscy oni, ze względu na jedną większą ideę, cisną tę jedną osobę. Plus nigdy nie lubiliśmy Kościoła.

Grzegorz: Nawet ta okładka (XXX, przyp. red.) odzwierciedla Internet dzisiejszych czasów, to jak łatwo kogoś zlinczować za poglądy, które nie pasują innej grupie ludzi.

Muszę się przyznać, że widziałem tylko połowę waszego koncertu, bo walczyłem z twardą glebą na polu namiotowym i brakiem młotka. Zdążyłem jednak zauważyć u was zamontowane na statywie do mikrofonu kwiaty. Sami na zespołowych zdjęciach pozujecie z kwiatami, okładka waszej debiutanckiej epki też idzie w te tematy. Co te rośliny symbolizują?

Grzegorz: Datura, czyli bieluń dziędzierzawa, to roślina, z której otrzymuje się narkotyk. Była i jest używana przez różne ludy w celu odurzenia, również rytualnego oraz jako lek. Datura prawdopodobnie była więc stosowana również przez Narbonę Dacal. Z kształtu tego kwiatu zrobiliśmy logo i część zespołowej otoczki.

Zadebiutowaliście 26-minutową epką. Nie kusiło was, aby od razu pójść w pełny album? Czy może ta krótka forma wyraża wszystko, co chcieliście pokazać na tym wczesnym swoim etapie?

Eliza: Dobrze wyraziliśmy na niej nasze początki. Prace nad longplayem poszły troszkę w innym kierunku i odbijemy na nim od epki. Narbo Dacal była zwieńczeniem tamtego okresu, tego co my chcieliśmy i próbowaliśmy tworzyć. Skleiła w całość to co wtedy mieliśmy do przekazania. Z nową płytą znaleźliśmy jeszcze kolejną inspirację, być może kolejne jeszcze znajdziemy.

Grzegorz: Ten nasz styl wymyśliliśmy praktycznie od zera, zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać z takiego połączenia. Chcieliśmy jak najszybciej to dać ludziom, żebyśmy wiedzieli, czy mamy iść w tym kierunku dalej. Można powiedzieć, że nagraliśmy  profesjonalne demo.

Bartek: Gdy zastanawialiśmy się nad wyborem – epka czy longplay – to w zasadzie mieliśmy gotowy jeszcze jeden numer, który finalnie wyląduje na albumie. Całość najprawdopodobniej ukaże się w przyszłym roku. Gdybyśmy chcieli pójść w dłuższą formę to na pewno zajęłoby nam to trochę więcej czasu. Chcieliśmy to nagrać u Mikołaja (Żentary, muzyka black metalowych zespołów Mgła Kriegsmaschine oraz producenta; przyp. red.), który z Mgłą ma trochę napięty grafik. Udało nam się trochę wstrzelić w okres, w którym mógł nas przytulić do swojego czarnego serduszka i wyciągnąć nasze pomysły na światło dzienne. Stwierdziliśmy, że będzie to fajna rozbiegówka na początek, by obadać teren, puścić nasze myśli w tym kierunku. Tak jak Eliza wspomniała, to co będziemy robić dalej, to krok naprzód, choć nadal będziemy grać podobnie. Myślę, że nowa płyta po ograniu na mniejszych i większych koncertach siądzie fajnie w przyszłym roku i otworzy nam kolejne furtki.

Jak na ten moment wygląda stan przygotowania nowej płyty?

Grzegorz: Mamy zrobione trzy czwarte materiału. Planujemy zacząć nagrywać na wiosnę i w tym tempie płyta powinna się w przyszłym roku ukazać.

A jeszcze wracając do epki, dlaczego cover Bathory Call from the Grave nie trafił na krążek?

Grzegorz: Tutaj się pojawiły kwestie licencyjne. Ten kawałek to element płyty nagrany na tej samej sesji, ale wypuściliśmy go tylko cyfrowo. Był to jeszcze taki etap naszej działalności, że jako podziemny zespół nie przebiliśmy się przez wymogi prawne.

Muzycznie jesteście wrzucani do wielu gatunków, między innymi sludge czy post metalu. Mi jednak przypisanie was gdziekolwiek nie do końca się udaje. Słyszę u was różne naleciałości. Skąd one się biorą? Czego na co dzień słuchacie?

Bartek: Generalnie to rozstrzał jest bardzo duży. W moim przypadku to jest przekrój od black metalu i grindcore’u po jeżdżenie na festiwale elektroniczne. Spektrum słuchanej przeze mnie muzyki jest szerokie. W naszej muzyce słychać wszystko to, co graliśmy do tej pory, rzeczy z którymi czujemy się komfortowo. Fakt, że nie da się tego jakoś konkretnie przypisać jest w zasadzie dla nas najbardziej satysfakcjonujący, bo trochę też do tego dążyliśmy. Sami nie wiedzieliśmy do końca, co z tego wyjdzie. To dla nas wielki komplement, jeśli muzyka łączy się w jedną spójną całość, a zarazem jest inna niż wszystko. Na pewno będzie nas to napędzać do przodu, bo przy kolejnych materiałach mamy kolejne inspiracje. Wcześniej przewijały się u nas tematy blackmetalowo-neurosisowe, a teraz mamy chociażby discobeat, który niby nijak się ma do tego, co było wcześniej, ale jednak dalej zawiera się w tworzonym przez nas klimacie.

Grzegorz: Bardzo staraliśmy się, wiedząc, że będzie to połączenie mocno ryzykowne, pracować nad klimatem. Miał on sprawić, że wszystko będzie spójne i charakterystyczne.

Eliza: Ja ze swojej strony mogę napomknąć, że muza muzą, ale przez moje doświadczenia z teatrem mam mocno zakorzenioną piosenkę aktorską. Z tego też biorę dość sporą inspirację. Nie chcę oczywiście robić z tego teatrzyku, ale chciałabym to gdzieś tutaj wpleść.

Co do piosenki aktorskiej, masz na myśli projekt Wyspa, w którym brałaś udział?

Eliza: Jeszcze nawet wcześniej, przed Wyspą, miałam aspiracje by dostać się do szkoły aktorskiej. To był dla mnie intensywny czas „aktorzenia”. Ale faktycznie, trafiłeś z Wyspą, aranżacje wykorzystujące teksty Leśmiana czy Szekspira też na pewno dużo odbiły gdzieś na mojej twórczości w Narbo.

Skoro napomknęliśmy już o oryginalności… Był kiedyś w Polsce taki zespół, bardzo mało znany, Kobong się nazywał (śmiech). W którymś z wywiadów przeczytałem, że starali się tworzyć muzykę, której jeszcze nie było. Jeżeli stworzyli coś nowego i stwierdzili później, że przypomina im to jakiegokolwiek wykonawcę, to wyrzucali pomysł do kosza. Czy wy podobnie staracie się dążyć do oryginalności?

Bartek: Myślę, że u nas jest w zupełnie drugą stronę. My zgarniamy rzeczy, które już zostały nagrane, robimy je w trochę inny sposób i składamy do kupy. Powstało już tyle świetnej muzyki we wszystkich gatunkach, że po prostu trzeba z tego czerpać. Nie ma co być na siłę oryginalnym. Oryginalność, jeżeli wychodzi dobrze, to zawsze wychodzi ona z serca, a nie z kalkulacji. Ja jako perkusista bardzo dużo inspiruję się bębniarzami, których osobiście uważam za numery jeden. Nie ukrywam, że sporo patentów mam ogranych przez to, że siedząc w salce grałem rzeczy w kółko, aż się ich nauczyłem, a potem w jakiś sposób starałem się je przerzucić na swoją twórczość. Efekt inności może brać się z tego, że praktycznie wszystko co gramy ma swoje korzenie w innych stylach muzycznych.

Grzegorz: Oryginalność jest dla nas bardzo ważna, ale znacznie ważniejsze jest zrobienie po prostu dobrego numeru, żeby kompozycja się kleiła i wszystkie elementy były na swoim miejscu. Dopiero później, jeśli zostaje z tego coś, czego wcześniej nie słyszeliśmy, to jest to wartość dodana.

W większości recenzji przypisuje się was jednak do metalu. Na koncertach gracie w metalowym towarzystwie. Możliwe, że na to pytanie jest jeszcze za wcześnie, ale przewidujecie już, że moglibyście z metalu całkowicie zrezygnować? Czy ten gatunek sam w sobie jest wam do czegoś potrzebny?

Bartek: Do tej pory na scenie metalowej byliśmy właściwie na marginesie. Tym projektem chcieliśmy się w tę scenę wgryźć. Dla mnie wejście w ten świat to jest rzecz, do której dążyłem i raczej będziemy oscylować wokół tego punktu. Ta muza z założenia miała być klimatyczna i ciężka. To jest punkt, który będziemy non stop rozwijać, więc wydaje mi się, że raczej pójdziemy w drugą stronę – wciśniemy się w jeszcze cięższe rzeczy. Nie stwierdzimy raczej nagle, że będziemy grać, nie wiem, jazz (śmiech).

O ile Grzegorz i Bartek wywodzą się poniekąd z metalowego środowiska, ty, Elizo, przyszłaś raczej z zewnątrz. W jednym z wywiadów powiedziałaś, że jesteś wokalistką rockową. Jak się tutaj odnajdujesz?

Eliza: Ja się odnajduję wspaniale. Gdybym miała wcześniej okazję zacząć grać tego typu muzykę, to bym po prostu to robiła. Nie miałam jednak z kim, nie miałam jak, więc gdy zdarzyła się okazja, że Drut (Grzegorz; przyp. red.) szukał wokalistki do tego typu projektu, to zgłosiłam się. Ja jednak od zawsze byłam metalem, ale oczywiście nie w takim stopniu jak Drut albo Bartek. Zawsze grałam lżejsze, rockowe rzeczy, ale serduszkiem zawsze chciałam iść w cięższe klimaty i teraz mogę to robić. Jest to z pewnością spełnienie moich muzycznych marzeń.

Eliza podczas koncertu na festiwalu Summer Dying Loud
fot.: Agnieszka Jędrzejewska; vSpectrum

Myślicie, że tym projektem przybliżacie do siebie sceny punkową i metalową?

Bartek: Już chyba samym sposobem bycia w tej muzyce to robimy. Może w muzyce nie usłyszysz punkowych beatów, ale nasze podejście do brzmienia mocno w stronę punka nas przybliża. Jest ono zimne, bardzo dynamiczne, nieskompresowane – chcieliśmy je osiągnąć, bez dopracowywania go do granic ideału, co jest wspólne chociażby dla punka i wczesnego black metalu. Na tej płaszczyźnie z pewnością możemy łączyć te światy.

Grzegorz: Ja bym dołożył do tego sprawę ideologiczną. Mamy kobietę w zespole i nie podchodzimy do tego tak schematycznie jak w wielu metalowych kapelach, gdzie jest „laska na wokalu, ubrana w skórę i łańcuchy”. Seksizm z tego bije. U nas jest to totalnie inaczej – przede wszystkim się z tego śmiejemy i nigdy tego byśmy nie zrobili. (w stronę Elizy) Nie? (śmiech) Nie ma u nas żadnego uprzedmiotowienia. Z pewnością wynieśliśmy to z punkowej sceny.

Bartek: Na punkowej scenie frontmanki to są często postacie łapiące za jaja bardziej niż chłopy. Graliśmy kiedyś z Inkwizycją koncert z zespołem Morus. Kiedy zobaczyłem Nikę (Dominika Domczyk, wokalistka Morus, Post Regiment, Pochwalone; przyp. red.), to ja się jej ku*wa bałem. Nam też chodzi o odejście od schematu, że jak jest baba na scenie to ma drzeć mordę jak facet. Mamy zupełnie inne podejście w tym temacie. Nawet to, w jaki sposób Eliza układa swój wokal, jest zupełnie poza schematem.

Elizo, w Narbo Dacal po raz pierwszy masz kontakt z językiem angielskim jako wokalistka. Wasze teksty mówią o emocjach, czymś mocno intymnym. Czy nie prościej byłoby pisać w języku, w którym myślisz?

Eliza: Może teraz się zaśmieję – ten angielski to tak na wypadek międzynarodowej kariery (śmiech). Ale tak już serio, lepiej się czuję, nie wiem dlaczego, pisząc po angielsku. Wydaje mi się, że polski jest strasznie dosłownym językiem, a po angielsku można wiele rzeczy przekazać w bardziej delikatny, ale jednocześnie dosłowny sposób. Angielski jest też bardzo dźwięczny. Gdybym pisała kawałki w języku polskim dodałabym jeszcze ciężaru do naszej muzyki, a nie chciałam tego. Wolałam, żeby wszystko bardziej falowało. No i przede wszystkim dobrze się w tym języku czuję.

Bartek, Grzegorz, a wy jako „ojcowie założyciele” Narbo planowaliście wcześniej, że będzie to po angielsku?

Bartek: Mieliśmy takie podejście, że wszystko pod tym kątem zostawiamy osobie, która będzie śpiewać. To był zespół, który miał powstać bez założeń i tak też się stało. Początkowy etap był określany przez każdego z osobna, a dopiero potem zaczęło wychodzić z tego coś spójnego. To był stuprocentowy pomysł Elizy.

Tutaj zakończyliśmy rozmowę, ponieważ prowadzący zapowiadał już ze sceny następny zespół – Dom Zły. Przez kolejne dwa dni festiwalu minęliśmy się z Grzegorzem, Elizą i Bartkiem wielokrotnie. Widać było, jak bardzo chłoną płynącą ze sceny muzykę, a za dowód niech posłużą słowa Bartka wypowiedziane podczas koncertu Napalm Death:
– Aż się serce raduje.

W listopadzie zespół ruszy w krótką trasę koncertową wraz z zespołami Angrrsth Gorycz. W jej rozpisce widnieje między innymi Toruń.

fot.: oficjalne materiały Piranha Music, Muzykografika

[Fot.: Izabela Doniec]