Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Po OFF-ie [relacja]

Legenda muzyki niezależnej – Stereolab, a obok nich Suede, Electric Wizard, Daughters… Trzeba przyznać, że OFF Festival stanął w tym roku na wysokości zadania, jeśli chodzi o dobór artystów. A jak to wyglądało w praktyce?

W piątek najbardziej czekałem na The Comet is Coming, bo czego nie dotknie Shabaka Hutchings, zamienia w złoto. Cenię chyba każdy jego projekt: począwszy od Zed-U, a skończywszy na bohaterach tegorocznej edycji, czyli właśnie brytyjskich Kometach. Ten koncert był dla mnie esencją muzyki jazzowej. Na scenę leśną weszło trzech ekspresyjnych muzyków, przeszczepiających spiritual jazz na język obecnej muzyki eksperymentalnej. Efekt? Piorunujący. Staliśmy i co chwilę łapaliśmy się za głowę, bo nie mogliśmy uwierzyć w to, co działo się na scenie.

 

Nie ma OFF-a bez metalu. Electric Wizard swoim koncertem chyba wszystkich wbili w ziemię. Ich charakterystyczne stonerowe brzmienie, któremu towarzyszyły kadry z niepokojących filmów, wprowadziło publikę w trans. Ja sam przez godzinę stałem zamurowany, całkowicie pochłonięty tym perfekcyjnym brzmieniem. Podobnie odczucia towarzyszyły mi na Daughters. Tym razem bałem się jednak podejść pod scenę – było tam bowiem istne piekło z frontmanem Alexisem Marshallem w roli szatana. Jego porywająca charyzma sceniczna idealnie wpasowywała się w noise’owe brzmienie zespołu. Odegrali swoje najlepsze utwory w najlepszy możliwy sposób – nic więc dziwnego, że efektem był jeden z najlepszych koncertów tej edycji.

 

Kiedy usłyszałem opinie na temat koncertu Jana-rapowanie, bardzo się ucieszyłem, że jednak się na nim nie pojawiłem – współczuję tylko tym, którzy mieli tę wątpliwą przyjemność. Na szczęście mieliśmy Slowthaia, który pokazał, że koncerty hip-hopowe to przede wszystkim energia. Namiot Trójki płonął: raper wypluwał teksy z prędkością karabinu maszynowego, będąc przy tym charyzmatyczny i bezkompromisowy. Szacunek również dla Tuzzy. Mimo wczesnej pory zebrali sporą publikę i udowodnili, że w kategorii „polski hip-hop” są obok PRO8L3M-u i Kaza Bałagane najciekawszymi postaciami tej sceny.

 

Dowodem na dobrą kondycję polskiej muzyki był również koncert P.Unity, którzy są niesamowicie zgranym składem i naprawdę czują funk. Oby więcej takich brzmień w tym kraju! Równie dobrze spisali się EABS, których widziałem w tym roku już cztery razy i każdy z nich był wyjątkowy. Dzięki P.Unity można było poczuć się jak na koncercie Jamiroquai, zaś EABS to czysty spiritual jazz przeszczepiony umiejętnie na polski grunt. Nie porwał mnie za to koncert Trupa Trupa, choć doceniam drogę, którą przebyli. Z chęcią wrócę jeszcze nie raz do ich studyjnych post-rockowych nagrań. Żeby nie było jednak zbyt miło, musiałem trafić na koncert Babu Króla i Smutnych Piosenek. Nie do końca wiem, co tam zobaczyłem, ale było to na granicy kiczu i żenady.

 

OFF Festival obfitował również w koncerty specjalne. Na długo w pamięci zostanie mi występ Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Pokazali, że muzyka jest ponad podziałami, a ci, którzy przed chwilą słuchali rocka czy muzyki jazzowej, mogą być pod wrażeniem tradycyjnego folkloru. Dowodem na to były gromkie brawa po ich występie. Bardzo lubię, kiedy łamie się wszelkie mity i schematy. Oby więcej takich przedsięwzięć! Cieszę się również, że Artur Rojek zaprosił Dezertera. Choć początkowo czułem lekki niedosyt, zespół podszedł do tematu bardzo profesjonalnie i wzorowo odegrał Underground Out of Poland, która po ponad trzydziestu latach nadal porządnie kopie. Życzę wielu zespołom tworzenia utworów, które będą tak ponadczasowe jak „Szara rzeczywistość” czy „Niewolnik”.

Nie mogę też nie wspomnieć o chyba największym zaskoczeniu, czyli Bamba Pama i Makaveli. Być może nie powinienem być zdziwiony – Artur Rojek zawsze potrafi odkryć coś ciekawego, jak chcoiażby Ata Kak czy Omara Souleymana z poprzednich edycji. Właściwie nie wiem, czy potrafię powiedzieć o tym występie coś oprócz tego, że była super impreza. Wszyscy się bawili, podłoga się trzęsła, a publiczność OFF-a pokochała duet na tyle, że zagrali jeszcze drugiego dnia festiwalu i… parę dni później w Warszawie w ramach Lado w Mieście. Zresztą, sami obejrzyjcie ten filmik z Boiler Rooma:

 

Choć postanowiłem w tym roku zwracać uwagę na bardziej energiczne i ekspresywne koncerty, bo tego mnie nauczyły poprzednie edycje, to nie chciałem ominąć koncertu Tirzah, której twórczość bardzo cenię. Być może nie miałem nastroju, ale nie poczułem tej intymności i piękna, których się spodziewałem. Wygląda na to, że moje pierwotne założenia były jednak trafne. Byłem też chwilę na Soccer Mommy, ale pozostałem obojętny, choć melodie były nawet ładne. Takie ot gitarowe granie, którego na OFF-ie przez wiele lat było mnóstwo. Nie zostałem długo na SM, bo w tym samym czasie grali Superorganism. Wszystko było fajnie do momentu, kiedy wokalistka nie zaczęła bez przerwy podkreślać, że nie są Foalsami, a gitarzysta grał z playbacku. Dużo lepiej było na Durand Jones i The Indications. Ich wizja chicagowskiego soulu dodała wiele uroku słońcu zachodzącemu nad Doliną Trzech Stawów. To był piękny koncert, którego nie nigdy zapomnę. Już wiem, że jeśli w przyszłym roku Artur ogłosi jakiś soul, melduję się bez zastanowienia w pierwszym rzędzie – bo to nigdy nie zawodzi (Charles Bradley, pamiętamy).

 

Mimo sporej konkurencji, najbardziej podobał mi się koncert mojego faworyta tegorocznej edycji, czyli Stereolab. Na scenę wyszła legenda i odegrała perfekcyjnie swoje utwory – i tyle. Bez skazy, bez złego dźwięku. Szkoda, że nie zagrali niczego z Cobra and Phases Group Play Voltage in the Milky Night, ale i tak wszyscy staliśmy pod sceną i prawie płakaliśmy ze wzruszenia. Bo oto pojawił się zespół, który zinterpretował 50 lat muzyki na swój sposób. I zrobił to dobrze. Były noise’y spod znaku The Velvet Underground, krautrock w stylu NEU!, funkujące gitarki jak u Chic, lounge w stylu Anteny (choć mogło być go więcej) czy garażówki spod znaku Sonic Youth. Piękny koncert. Równie dobrze poradzili sobie Suede. Trochę się bałem, bo legendy na OFF-ie potrafią zawieść (The Jesus and Mary Chain, wiecie, że o Was mówię!), ale okazało się, że Suede to inna bajka. Czuć od nich było energię i pewność siebie, a niektóre aranżacje utworów znacznie różniły się od swoich wersji studyjnych. Byłem pełen podziwu, że po tylu latach są w takiej formie. Naprawdę z chęcią obejrzałbym ich jeszcze raz.

 

Warta wzmianki jest również scena elektroniczna. Piątek w bardzo dobrym stylu zamknęły EmeraldVTSS – pierwsza serwując taneczny house, druga zaś wyciskając z nas resztki potu szybkiem, mocnym techno. Cieszę się, że uciekłem z mocno rozczarowującego Jarvisa Cockera (może to brak Pulp, może to po prostu zbyt chaotyczny występ – w każdym razie nie pasował mi, wybaczcie) na rzecz pierwszej DJ-ki, która już rok temu, rozgrzewając tłum przed M.I.A., pokazała, że zna się na rzeczy. Miałem też przyjemność posłuchać trochę seta Veroniki Vasickiej (sobota) oraz Honey Dijon (niedziela). Fajne, imprezowe granie, na które jeszcze nie raz wrócę. Żałuję tylko, że ominąłem Dr Rubinstein, ale nie można mieć wszystkiego.

 

Jak widać, powodów do chwalenia tegorocznej edycji jest mnóstwo. Przyznam szczerze, że cały festiwal wpadł mi już na tyle w krwiobieg, że nie zapowiada się, abym nie spędził 7-9 sierpnia 2020 roku w Katowicach. W szczególności, że była to – w moim odczuciu – najlepsza edycja od 2014 roku. Pozostaje tylko się ukłonić i czekać na line-up piętnastego OFF Festivalu: czym organizatorzy zaskoczą nas w 2020 roku?

[fot. M. Murawski, materiały prasowe; red. Agata Drozd]