Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Być albo nie być na toruńskiej scenie. Recenzja Hamleta

Spektakl, który zaczyna się od dzwonów. Od 25 października toruńska widownia może podziwiać szekspirowskie dzieło na deskach teatru Horzycy.

Na scenie: Ofelia, książę Hamlet, jego matka królowa Gertruda, nowy mąż królowej Klaudiusz i chór. Doszło do zbrodni, ojciec Hamleta nie żyje, a książę próbuje rozwikłać całą sytuację. Toruński Hamlet to inteligentny i stanowczy mężczyzna, który pragnie jedynie dotrzeć do prawdy, nie chce dramatyzować ani być pseudobohaterem.

Forma przedstawienia została doskonale usytuowana w toruńskiej przestrzeni. Takie smaczki jak fajerwerki przy teatrze czy dzwony z wieży kościołów na starówce, które słychać na widowni, idealnie wpasowują tę październikową premierę w hasło teatralnego sezonu: „Tu w Toruniu”. 

Hamlet w reżyserii Pawła Paszty to klasyczny, a zarazem nowatorski spektakl. Powrót do formy teatru elżbietańskiego, gdzie aktorzy grają na cztery strony, stał się czymś nowym dla toruńskiego widza. Po premierze słychać było głosy z widowni zachwycające się pomysłem na realizację Hamleta. Niestety, trudno mi wypowiedzieć słowa aprobaty, kiedy nie chodzi o formę, lecz o treść. 

Treść, mimo że nie została drastycznie zmodyfikowana, moim zdaniem nie wyczerpała wszystkich dostępnych środków przekazu. To kolejne potwierdzenie sentencji „Forma nie zbawia”. Jako widz momentami czułem się zmieszany i zagubiony. Oprócz tego mało czytelna była dla mnie ciągłość akcji, co – jak podejrzewam – było skutkiem niezbyt udanej próby wpasowania spektaklu w przyzwoite ramy czasowe. Spektaklowi jako całości brakowało spójności i logiki.

Siedząc na widowni, oglądałem „gołego” Hamleta. Zabiegi minimalizmu w dramaturgii, scenografii oraz grze aktorskiej były jak najbardziej słuszne. Rozmyto granice instytucji teatru. Widz nie jest już odrębnym elementem, wykluczonym z misterium na scenie, lecz tworzy spektakl na równi z aktorami i reżyserem. Wreszcie oglądam w teatrze losy zwyczajnych ludzi, a nie osobników nazywających się aktorami. To według mnie jest największym atutem, a jednocześnie minusem tego przedstawienia.

Scenografia odgrywała w spektaklu jedną z głównych ról. „Mobilna” jest chyba tym słowem, które najlepiej ją charakteryzuje. Kilka pianin, niesamowite światła i faktury. Tym razem scena stała się widownią, widownia sceną, pianino trumną, trumna tronem, tron – narzędziem zbrodni. Taki uniwersalizm obiektów scenografii daje szerokie pole do interpretacji i nie ściąga uwagi widza na siebie. Jednocześnie scenografia to element, bez którego nie wyobrażam sobie tego spektaklu. Jednym z rodzynków tego przedstawienia były odsłonięte okna na scenie oraz mnogość świateł, które załamywały się w płótnach połyskującej blachy na ścianach. Wszystko to emanowało na tle czerni i złota.

Złoto zdarzyło się znaleźć nie tylko w scenografii i kostiumach, ale i w kreacjach niektórych postaci. Przede wszystkim warto wyróżnić aktorów chóru. Te na pierwszy rzut oka drugoplanowe postacie odegrały niesamowitą paletę emocji odmalowanych na twarzy i w ruchu. Warto też wspomnieć o Julii Sobiesiak w roli Gertrudy. Gertruda to postać niesamowicie złożona i ambiwalentna. Tak skrojona matka Hamleta wnosi do spektaklu bardzo aktualne wątki feministyczne. Łukasz Ignasiński, który wcielił się w postacie Poloniusza i Laertesa, doskonale poradził sobie z lekkim, komicznym przerysowaniem postaci ojca Ofelii oraz późniejszą metamorfozą w jej brata. Wibracje emocjonalne tworzone przez te kreacje aktorskie z pewnością dotarły do mojego wnętrza i uruchomiły mechanizm katharsis. Nie rozumiem natomiast, czemu miał służyć zabieg niedopasowania wieku aktorów do wykonywanych roli. Mocno zmieniło to moją percepcje spektaklu i stało się kolejną przeszkodą w skupieniu się na tym, co dzieje się na scenie.

Podsumowując, po „Hamlecie” pozostał mi kwaśno-słodki posmak. Z jednej strony nie ukrywam zachwytu wizualną stroną spektaklu. Nie należy on jednak do tych, które łatwo się ogląda. Przedstawienie wymaga od widza przygotowania i wdrożenia się w szczegóły samemu jeszcze przed oglądaniem. Mnie ten trend na „ambitnego widza” – ostatnio szybko zdobywający popularność w różnych instytucjach kulturalnych – coraz bardziej przeraża.

Autorem recenzji jest Olek Dudziak, red. Agata Drozd, fot. materiały prasowe teatru.