Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

„Szanujmy wspomnienia” – relacja z drugiego Festiwalu Wspomnień

„Szanujmy wspomnienia” – tak zatytułowany jest album Skaldów z 1976 roku, gwiazd zeszłorocznej edycji Festiwalu Wspomnień. I choć zabrakło mi w tym roku tak ważnego zespołu, to postanowiłem wybrać się na to wydarzenie i zobaczyć, jakby nie było, głośne nazwiska polskiej muzyki rozrywkowej.

Skaldowie są dla mnie istotnym punktem odniesienia nie tylko ze względu na status, ale też z innego powodu. Obcując z nimi na koncercie, który oczywiście nie był idealny, choćby z tego punktu widzenia, że wolałbym usłyszeć ich najlepsze przeboje w oryginalnych aranżacjach, widziałem trzon grupy. Co mam na myśli? Otóż to, że Skaldowie to w głównej mierze Jacek i Andrzej Zielińscy, którzy rok temu pojawili się na deskach CKK Jordanki. Takie utwory jak „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał” czy „Prześliczna wiolonczelistka” oryginalnie wykonywał Jacek Zieliński i tak też było rok temu. Z przykrością więc patrzyłem jak młoda krew mierzy się z klasycznym dla polskiej muzyki utworem „Nic nie może wiecznie trwać” Anny Jantar, mimo tego, że jest to kompozycja Romualda Lipki. I nie chodzi tutaj o reinkarnację Anny Jantar. Po prostu, utwór z 1979 roku (przecież to już prawie czterdzieści lat!) to przykład idealnej współpracy na linii wokalistka-producent i każda próba zamiany którejś osoby jest strzałem w stopę (wyobrażacie sobie jak brzmiałaby ta piosenka, gdyby linię melodyczną stworzył, dajmy na to, Marek Biliński? zupełnie inaczej – nie oznacza, że źle, gdyż bardzo cenię zasługi tego muzyka – po prostu inaczej) . W pamięci mam, kiedy Kuba Wojewódzki podczas którejś edycji programu X-Factor skrytykował występ jednego z uczestników, który coverował „Imagine” Johna Lennona. Stwierdził on, swoją drogą słusznie, że niektórych utworów nie powinno się coverować. I miał rację. „Nic nie może wiecznie trwać” to jedna z takich kompozycji. Nikt nie przekaże emocji Jantar, choćby się dwoił czy troił.

Przez te wszystkie lata ceniłem Romualda Lipkę za sznyt kompozytorski. To człowiek-legenda odpowiedzialny za takie hity jak „Aleja gwiazd”, „Malinowy król” czy „Wszystko, czego dziś chcę”. To utwory, które znakomicie wpasowały się w erę synth-popu (ba, „Nic nie może wiecznie trwać” był prawdopodobnie pierwszym polskim utworem tego gatunku). Stąd też, dla mnie, fana polskiej piosenki, było to smutne, kiedy słyszałem aranżacje, które niewiele miały wspólnego z syntezatorowym popem. To jak klasyczne kompozycje Kombi, zaaranżowane przez Kombii, które włączyłem sobie w ramach przygotowań do tego artykułu i bardzo tego żałuję (na szczęście przesłuchałem tylko jeden wykon – nie róbcie tego w domu, nie chcę mieć Was na sumieniu). Artyści, błagam. Wiem, że czas leci i trzeba dostosować utwory do dzisiejszych czasów, ale naprawdę, można odwzorować klasyczne brzmienie. Przykłady? Mam ich na pęczki – Rod Stewart, Bryan Ferry, Brian Wilson – ich kompozycje nawet jeśli nie brzmią 1:1 z oryginałem, to w większości przynajmniej są dobrą próbą odwzorowania klasycznego okresu. A jeśli chodzi o polskie podwórko – tutaj niedościgniony będzie śp. Zbigniew Wodecki i zespół Mitch & Mitch.

To tyle, jeśli chodzi o Romuald Lipko Band, czas skupić się na innych artystach. Następny w kolejce był Bohdan Łazuka. „Może ty się jeszcze zajmiesz hodowlą jedwabników?” – ten klasyczny tekst przyświecał mi przed jego recitalem, wszak dzień wcześniej jedna ze stacji telewizyjnych prezentowała „Chłopaki nie płaczą”. Spodziewałem się więc elokwentnego humoru i taki po części dostałem. Bije na głowę sporą część dzisiejszych występów, które mają wywołać uśmiech na twarzy.

Romualdowi Lipce, oprócz wspomnianych wokalistek, towarzyszyli Grzegorz Wilk, Izabela Trojanowska i Felicjan Andrzejczak. Tutaj również mam problem z aranżami, ale plusem było to, że faktycznie, utwory wykonywane w oryginale przez Izabelę Trojanowską zaśpiewała Izabela Trojanowska, a repertuar Felicjana Andrzejczaka zaśpiewał Felicjan Andrzejczak. W tym wypadku muszę podkreślić, że rzeczywiście było to dobrym zabiegiem.

Sobota to koncert Shakina Stevensa. Dla fanów twórczości artysty był to koncert „must check” i wcale się nie dziwię – Shakin’ nie należy do tych muzyków, którzy przyjeżdżają do Polski często. To, co mnie urzekło w tym koncercie, to publika. Moment, w którym Stevens zaczął śpiewać „You Drive Me Crazy” był miłym akcentem koncertu nie ze względu na sentyment jakim darzę ten utwór. Zapadł mi on w pamięć z powodu widowni, która od razu porwała się do tańca. Ponadto, reszta kompozycji, mimo swojego dosyć krótkiego stażu, przypominała stylistycznie starszy repertuar muzyka. Reasumując, jeśli ktoś lubi Stevensa z okresu 78-91, nie powinien mieć problemu z polubieniem nowej płyty. Mnie ona nie wadziła, mimo tego, że nie jestem wielkim fanem całokształtu artysty.

Mimo wad, o których wspomniałem w artykule, cieszę się, że taki festiwal istnieje. Mamy mnóstwo eventów promujących nową muzykę, czemu więc nie poświęcić chwili dla starszych artystów? A to, że nie w praktyce nie powalają oni swoimi występami? Cóż, uśmiech, jaki wywołują oni na twarzach osób w „słusznym” wieku i możliwość przywołania wspomnień jest bezcenny. Być może wielu z nas będzie za parędziesiąt lat cieszyć się z możliwości zobaczenia artysty, który, choć w rezultacie nie osiągnął statusu kultowego, przywołuje ciekawe chwile z naszej młodości. Warto mieć to na uwadze.

[fot. Katarzyna Grochowalska]