Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

W obronie „Znaku Trzech”

Po zakończeniu trzeciego sezonu „Sherlocka” – serialu, który ustanowił nowe standardy dla produkcji kryminalnych i który zdobył oddany i czynny fandom na całym świecie – w tym właśnie środowisku rozgorzała dyskusja: Dlaczego pierwszy odcinek jest taaaki fajny, a drugi taaaki słaby.Internet się rozszalał, ludzie rozpisywali budując wielopoziomowe teorie pełne argumentów. Mało kto brał w obronę nieszczęsny odcinek ze ślubem Watsona. Tymczasem, to właśnie drugi epizod zrobił na mnie największe wrażenie.

 

„The Sign of Three” skupia się na przygotowaniach i ceremonii ślubnej Watsona. Odcinkowi zarzucano, że jest mniej epicki, nudniejszy, że intryga nie ma takiego rozmachu jak w przypadku pozostałych epizodów. Drugi odcinek trzeciego sezonu broni się jednak fantastycznie skrojoną, lekką i swobodną narracją – konwencja przedstawienia zagadki podczas przemówienia weselnego jest świeża w kontekście serialu i zabawna. Stephen Moffat, ojciec serii, tradycyjnie pokazuje, że z łatwością porusza się po linii chronologicznej, miesza czas akcji, przy okazji okrawając odcinek ze wszelkich niepotrzebnych elementów, pozostawiając go jednocześnie nieoczywistym.

 Stephen Moffat, ojciec serii, tradycyjnie pokazuje, że z łatwością porusza się po linii chronologicznej, miesza czas akcji, przy okazji okrawając odcinek ze wszelkich niepotrzebnych elementów, pozostawiając go jednocześnie nieoczywistym.

Twórcy pozwolili sobie na sporą dawkę humoru, który jest znakiem rozpoznawczym serii – Cumberbath w swojej roli balansuje na krawędzi pastiszu od trzech sezonów, ale dopiero sekwencje tradycyjnego brytyjskiego wieczoru kawalerskiego są stricte komediowe. Dzięki świetnej grze kamery, potraktowaniu z przymrużeniem oka innego znaku rozpoznawczego serii – banku umysłu Sherlocka – to jedno  z najzabawniejszych i najbardziej wiernych zarazem odzwierciedleń stanu upojenia jaki przedstawiono w kinie.

 

Odcinkowi dostało się za zbyt prostą intrygę bez fajerwerków charakterystycznych dla dwóch pozostałych epizodów. Zarzut zgoła śmieszny- jakby fajni zapomnieli na podstawie czego powstał serial. „The Sign of Three” jest najbliższym conandoyleowskiemu pierwowzorowi, może nie jeśli chodzi o historię dosłownie, ale brytyjski klimat, charakter intrygi – po prostu kryminalnej, nie wplątanej w wielką politykę Mycrofta i tympodobne  ściśle tajne bzdury. Jest przemyślana, jest logiczna, jest kameralna i dżentelmeńska – czyli taka, jaką napisałby Conan Doyle.

 

Dlaczego zatem fani wolą pierwszy odcinek? Bo są fanami, a pierwszy odcinek to dosłownie hołd złożony fandomowi, który przez dobry rok cierpliwie czekał na kolejne odcinki, fandomowi, który się nie wykruszył, tworzył fanficki, obrazki, gify i Bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. Scenariusz epizodu pierwszego wyglądał tak, jakby scenarzyści nie robili nic poza przeglądanie for, na których pojawiały się setki, jeśli nie tysiące dywagacji na temat tego, jak  Sherlockowi udało się przeżyć upadek z finału drugiego sezonu. Pierwszy odcinek trzeciej serii to nawet nie mruganie, to notoryczne drganie powiek spowodowane totalnym brakiem magnezu skierowane do fanów. Ba, w serialu pojawia się grupa miłośników Sherlocka. Jak można nie lubić laurki, którą dostało się od kogoś komu robiło się laurki? Fani są próżni!

  Pierwszy odcinek trzeciej serii to nawet nie mruganie, to notoryczne drganie powiek spowodowane totalnym brakiem magnezu skierowane do fanów

 

W epizodzie drugim jeszcze wisienka na torcie – ostatnia scena w której nasz ulubiony socjopata zostaje na parkiecie sam, a w tle leci świetny kawałek The Four Seasons „Oh What a Night”.