Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Ostatni dźwięk wakacji – Domoffon

Domoffon Festiwal to inicjatywa w Łodzi, która debiutowała dokładnie 28 sierpnia 2015 roku jako jednodniowy festiwal. Wtedy też wystąpili m.in. Taco Hemingway, Syny, Jacek Sienkiewicz, Helena Hauff, ale przede wszystkim, główna gwiazda wieczoru – The Fall. W tym roku wydarzenie rozrosło się do dwóch dni (26-27 sierpnia) i przyniosło za sobą jeszcze więcej dobrej, różnorodnej muzyki.

Nie ukrywam, że oprócz bardzo fajnego line-upu, mojemu wyjazdowi towarzyszyła zwykła ciekawość. Rok temu nie udało mi się przyjechać, więc kiedy dowiedziałem się o tegorocznej edycji, postanowiłem, że czas najwyższy zobaczyć „co w Łodzi piszczy”. O ubiegłorocznej edycji słyszałem wiele dobrego, więc przyjeżdżałem z pozytywnym nastawieniem. Czy Piotrkowską opuściłem z uśmiechem na twarzy?

GITARY

Zaszczyt otwarcia festiwalu przypadł zespołowi hoszpital. Reprezentaci Thin Man Records, która wydaje m.in. Muzykę Końca Lata czy Kobiety, zaserwowali koncert w takim właśnie stylu. Lekki indie pop, który wprowadzał słuchacza w miły nastrój, w szczególności, że żar lał się z nieba. Inaczej było w przypadku The Kurws. Tam nacisk został położony na noise’owe improwizacje, nie dając słuchaczowi chwili odpoczynku przez czterdzieści pięć minut. Co dalej? Główna gwiazda i dla wielu najważniejszy punkt festiwalu, czyli Wire. Legenda post-punku nie skupiła się tylko na ostatnich, przeciętnych krążkach, ale pozwoliła również obecnym przenieść się do lat 70, wspominając klasyczne dokonania. Było również trio Kaseciarz, które udało mi się zaprosić na krótką rozmowę. Efekty wkrótce, a jeśli chodzi o sam koncert to po raz kolejny (a miałem okazję widzieć ich już dwa razy – w Katowicach oraz w Toruniu) wykonali oni kawał dobrej roboty. Co ważne, moi znajomi potwierdzają te słowa, także coś w tym jest. Gitary były również obecne na bardzo dobrym koncercie Łony, Webbera i The Pimps, którzy, pomimo dość napiętego grafiku w te wakacje i grania materiału po całej Polsce, wciąż mają siłę, aby krzyczeć do publiczności i robić na scenie wszystko, wszystko, co najlepsze.

ELEKTRONIKA

Ogromne wrażenie wywarła na mnie scena elektroniczna. Począwszy od Souvenir de Tanger, który w swojej twórczości łączy arabskie wpływy z muzyką techno i wychodzi mu to całkiem nieźle. Tak też było na secie na Domoffonie – zaspokoił on zarówno fanów cięższych brzmień (industrial), jak i lżejszych (minimal). Ale, moim zdaniem, jeszcze lepiej spisał się duet Lakker, którzy kontynuując stylistykę z, wydanej w poprzednim roku, płyty Tundra przenieśli słuchacza w krainę mocnego techno, które nawet ode mnie wymagało sporadycznych przerw. Chapeau bas, drodzy Panowie. Pierwszy dzień zakończyłem setem Kobosila, który zamienił Galerię OFF w łódzki odpowiednik berlińskiego klubu Berghaim. A to nie wszystko, bo drugi dzień to przede wszystkim genialna Anja Kraft, która, moim zdaniem, zamknęła grę jeśli chodzi o elektronikę na Domoffonie. Była też We Will Fail, która swoją wizją industrialnego techno wprowadziła obecnych w trans, który ulatniał się nawet na zewnątrz Domu. Stylowo, czasem minimalistycznie, z klasą. Z powodu spóźnienia SHXCXCHCXSH, natrafiłem na chwilkę setu Blush Response i może Was to zdziwi, ale bardzo się cieszę. Nie pogniewałbym się nawet, gdyby ci pierwsi spóźnili się jeszcze bardziej, bo w rezultacie okazało się, że w rozdaniu kart, to właśnie Blush zagrał kawał dobrego techno. U SHXCXCHCXSH zabrakło mi trochę tej tajemniczości, która dominuje na płytach. Dostałem w zamian przewidywalność, która w przypadku elektronicznych setów, nie zawsze jest zaletą.

IMPREZA

No właśnie, bo jak inaczej nazwać koncert Omara Souleymana? Performance, impreza, show – każde z tych słów ma rację bytu w tym przypadku. Omar przez cały występ klaskał w dłonie oraz krzyczał HEEEEY, czasem śpiewając słowa piosenki, jak np. w Warni Warni. Rozkręcił imprezę, jakiej na Domoffonie chyba nie udało się rozkręcić nikomu, z całym szacunkiem do reszty artystów. Nawet Wixapolom, na których zresztą było chyba zbyt spokojnie jak na „wixę”, ale pewnie ci, którzy dożyli do 7 rano, mają inne odczucia. Wracając do Omara – dabke at its finest. Arabskie klawisze, które zagrzewają wszystkich do zabawy. Co prawda, ja byłem w tłumie, ale Kuba Wandachowicz obserwujący to z boku mówił, że było dużo osób. I wszyscy się bawili! Taka to była impreza. Zdecydowanie innym headlinerem była Zola Jesus. Jej koncert skupiony był na kontemplowaniu sztuki. Bo Zola Jesus na scenie to nie tylko klaskanie w dłonie, ale cała scenografia, która polegała na zagraniu art popu z naciskiem na art. I nawet ja, człowiek, który nie jest jej fanem, bardzo mile odebrał ten koncert. Wartym wspomnienia jest również koncert Better Person, który wraz ze swoim kolegą Sean Nicholas Savage wprowadzili wszystkich w sophisti-popową podróż, która unosząc się w oparach dymu, mogła zmiękczyć serce niejednego twardziela. Dwa ciepłe głosy, w połączeniu z miłymi melodiami, pozwalały również na fajny powrót do lat 80, zachowanych w stylu najlepszych sophistowców spod znaku Prefab Sprout, The Blue Nile czy Roxy Music. Jeśli jeszcze nie sprawdziliście tegorocznej EP-ki – nie macie co zwlekać! Za to inny rodzaj performance’u zaserwowała Formacja Cmentarz, która wręcz przeciwnie, serwowała twardą odmianę hip-hopu tylko dla twardzieli. Dla mnie lekkostrawne, ale sporo osób przyszło na koncert, więc widocznie ktoś jest w stanie dostrzec w tym jakiś urok. A poza tym był jeszcze występ Super Girl & Romantic Boys, którzy mogli trochę zawieść fanów, którzy bardziej cenią ich starszą twórczość, tak jak ja, ale na pewno nie można im odmówić, że nie potrafią grać koncertów, gdyż nowy materiał brzmiał na żywo naprawdę dobrze. Rzekłbym nawet, że lepiej niż na płycie, a to zawsze ukłon w stronę koncertów. Byłem również chwilę na U.S. Girls, ale wybaczcie, w tym przypadku performance przesłonił koncert tak mocno, że mało wyniosłem z tego muzycznie, więc nie będę się rozpisywał i oszczędzę banalnych frazesów. Być może nie moja bajka.

REFLEKSJA

Refleksji jest sporo i nie mylić z utworem Pezeta i Noona. Przede wszystkim to bardzo fajna odskocznia od wielkich festiwali. Open’er czy OFF to festiwale, które mają do rozdysponowania ogromną przestrzeń, za to na Domoffonie obcujemy na terenie dawnej fabryki, a właściwie nie całym terenie, tylko jego fragmencie. To niesie za sobą duży urok, a imprezy kończące w klubie Dom i Galerii OFF tylko podtrzymują klimat tego miejsca. Na pewno na plus jest również zamysł festiwalu. Line-up powinien zaspokoić każdego – jest tu zarówno hip-hop, muzyka gitarowa, dużo elektroniki, ale również wszelkiego rodzaju eksperymenty. Każdy znajdzie coś dla siebie. Wartym uwagi jest również to, że obok wielkich nazwisk (Wire, Zola Jesus, Omar Souleyman) jest miejsce na gwiazdy mniejszego kalibru (hoszpital, Niemoc). To również ukłon w stronę newcomerów, którzy mogą grać na tych samych scenach co wielcy artyści. Ukłon należy się również w stronę organizatorów, że pomimo małych środków potrafią zorganizować tak dobry festiwal. A jestem pewny, że będzie lepiej. Ja za rok będę, a Wy?

Ciąg dalszy nastąpi.

(tytuł powstał pod wpływem inspiracji utworem Summer’s Last Sound zespołu Disco Inferno)

 

[fot. Materiały prasowe]