Chyba każdy wie, kim był Van Gogh, a przynajmniej potrafi rozpoznać jego najważniejsze dzieła takie, jak „Gwieździsta noc”, czy „Słoneczniki”. W intensywnych pociągnięciach pędzla i żywych kolorach holenderski malarz zamykał swoje uczucia, powiązane głównie z ubóstwem, chorobą i poczuciem niedocenienia. Sztuka Van Gogha sama w sobie stanowi świadectwo jego pasji i głębokich przeżyć – czy może być zatem jeszcze bardziej angażująca?
Organizatorzy wystawy „Van Gogh & Friends” najwyraźniej uważają, że tak: poprzez użycie nowoczesnych technologii starają się zachwycić współczesnego widza wielkoformatowymi obrazami artysty, wyświetlanymi w trójwymiarowej przestrzeni. Brzmi to bardzo innowacyjnie, jednak czy wystawie rzeczywiście udaje się osiągnąć taki efekt?

Doświadczanie sztuki
Wystawę „Van Gogh & Friends” poświęcono dorobkowi artystycznemu holenderskiego malarza, oraz innych twórców impresjonizmu – nurtu w sztuce, którego główną ideą jest oddanie zmieniającej się rzeczywistości i powiązanych z nią emocji. Ekspozycję można oglądać jeszcze do 14 grudnia w Bydgoskim Centrum Targowo-Wystawienniczym.
Tym, co wyróżnia wydarzenie na tle innych, jest połączenie tradycyjnych dzieł z najnowszymi technologiami. Na wystawie natkniemy się między innymi na możliwość oglądania namalowanego świata za pomocą gogli VR, czy wejścia do przestrzeni immersyjnej, w której na każdej płaszczyźnie wyświetlane są wielkoformatowe obrazy. Całość ma sprawiać wrażenie „zanurzenia się” w sztuce.
Jako entuzjastka impresjonizmu – w szczególności dzieł Claude’a Moneta – wiedziałam, że nie mogę przegapić okazji, by zobaczyć swoje ulubione obrazy przywołane do życia na wielkim ekranie. No i koniecznie musiałam sprawdzić, jak to jest z tą immersją. Zainteresowałam tematem dwie przyjaciółki i w ich towarzystwie pojechałam do Bydgoszczy. Chociaż każda z nas wykazywała inny poziom znajomości nurtu i jego twórców, wszystkie byłyśmy pozytywnie nastawione i gotowe, by się „zanurzyć”.

Ale zanim się zanurzysz…
Niestety już na początku zobaczyłam coś, co pozostawiło we mnie pewien niesmak, bowiem zaraz przy wejściu witał nas „ożywiony” przez AI Van Gogh. W dobie, w której artyści są nieustannie zastępowani przez sztuczną inteligencję, uznałam to za niezbyt przemyślane rozwiązanie, a już szczególnie na wystawie. Być może jest to drobna rzecz i wielu odwiedzających w ogóle się nią nie przejmie. Dla mnie jednak była to raczej niemiła niespodzianka.
Pierwsza część wystawy – czyli trzy sektory tematyczne, poprzedzające przestrzeń immersyjną – prezentowała się całkiem zachęcająco. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że miała stanowić jedynie krótki wstęp do „prawdziwego show”, bo przejście jej zajęło nam zaledwie kilkanaście minut. Na samym początku zwiedziłyśmy typowo muzealną ekspozycję, obejmującą kalendarium życia Van Gogha i trochę informacji o innych malarzach jego epoki. Jedną z ciekawszych opcji stanowiła strefa VR. Tam specjalne gogle umożliwiały „przelot” nad rzeką z obrazu „Gwieździsta noc nad Rodanem”, czy spacer pośród „Pola pszenicy z krukami”.
Najbardziej jednak zapadła mi w pamięć część z tradycyjną galerią. Na nią składało się dwadzieścia wiernych kopii obrazów polskich i zagranicznych impresjonistów. Większość zwiedzających zupełnie pomijała tę sekcję, kierując się prosto do przestrzeni immersyjnej. Szkoda, bo obrazy w tym nurcie najlepiej ogląda się na żywo. Wydaje mi się, że jest to moja ulubiony aspekt dzieł impresjonistycznych – z bliska wyglądają na zbieraninę niewyraźnych pociągnięć pędzlem, ale po odpowiednim zwiększeniu dystansu zyskują sens i tożsamość.
Gdybym miała zatem ocenić tą pierwszą, „mniej immersyjną” część wystawy, powiedziałabym, że spełniła swoją funkcję, ale nie zrobiła niczego więcej. Chociaż żadnej ze stref nie mam nic do zarzucenia, pozostawiły we mnie pewien niedosyt. Najwidoczniej miały służyć jedynie wypełnieniu pustki między wejściem, a clou całego wydarzenia. Mówiąc krótko, czuć było niewykorzystany potencjał.


Obrazy na każdej płaszczyźnie
Przestrzeń immersyjna okazała się aulą, w której na wszystkich ścianach i podłodze wyświetlano ruchome obrazy Van Gogha, dopełniane narracją i muzyką klasyczną. Usiadłszy na ziemi, słuchałyśmy, jak artysta opowiada o swoich zmaganiach i tęsknotach w listach do brata, równocześnie obserwując nieustannie zmieniające się, namalowane krajobrazy.
Na samym początku robiło to całkiem niezłe wrażenie. Nie powiem, że nie podobało mi się, gdy wyświetlono mój ulubiony obraz Van Gogha – „Gwieździstą noc nad Rodanem” – a cała sala przeobraziła się zgodnie z jego motywem. Muszę jednak przyznać, że zachwyt mijał po kilku minutach. Potem ekspozycja zaczęła przypominać niezbyt angażujący pokaz slajdów. Wszystko to bardzo ładnie wygląda na zdjęciach, ale w rzeczywistości nie wzbudza żadnych szczególnych odczuć.
Po zakończeniu pokazu poświęconego Van Goghowi zaczęto wyświetlać kultowe dzieła innych impresjonistów takich, jak Claude Monet („Impresja”), Pierre-Auguste Renoir („Bal w Moulin de la Galette”), czy Henri de Toulouse-Lautrec („W Moulin Rouge”). W przeciwieństwie do nasiąkniętej emocjami narracji o holenderskim artyście ta część miała w sobie więcej dydaktyzmu.
Na każdego twórcę przeznaczono kilka minut, podczas których opisywano jego technikę i inspiracje, a także wkład, jaki wniósł w rozwój sztuki. Przekaz nie zostawiał poczucia przeładowania, bo skupiono się na esencji twórczości danego malarza, a nie encyklopedycznych informacjach, co bardzo doceniam. Niestety, jeśli chodzi o Moneta, udało mi się uchwycić tylko jeden z jego obrazów, czyli „Kobietę z parasolem”.
Gdy wychodziłyśmy z sali, spodziewałam się, że czeka nas coś więcej, w końcu według opisu na stronie wydarzenia, przejście wystawy miało zająć nam dwie godziny. Zamiast tego powitał nas widok plakatów, skarpetek i kubków na sprzedaż, wyraźnie sygnalizując, że to już wszystko. Trudno zatem ukryć, że również i ta część wystawy, choć przyciągająca uwagę i przyjemna dla oka, nie usatysfakcjonowała mnie w pełni.




Ładne, ale nic poza tym
O wystawie Van Gogh & Friends, można powiedzieć tyle, że jest przyjemna dla oka. Każdy, komu zależy na zdjęciach godnych umieszczenia w mediach społecznościowych, na pewno się tu odnajdzie, a przy okazji dowie kilku nowych rzeczy. Nie jestem jednak pewna, czy mogę ocenić to wydarzenie na więcej, niż „ładne”, „poprawne”, czy „całkiem przyjemne”. Wychodząc z hali nie czułam się natchniona
i oczarowana, ale nie towarzyszyły mi także silnie negatywne emocje. Jednak dużą rolę w moim odbiorze mogło odegrać także dobre towarzystwo – gdybym miała pójść na wystawę sama, być może rzeczywiście poczułabym, że zmarnowałam czas i pieniądze.
Jeśli zatem ktoś oczekuje, że naprawdę „zanurzy się” w świecie sztuki i odkryje Van Gogha na nowo, powinien nieco obniżyć swoje oczekiwania, bo to jest bardziej „brodzenie”.
