Toruńska kultura undergroundowa przeżywa właśnie ważny moment, jakim jest pożegnanie klubu NRD. Żegnać można się na wiele sposobów, a my wybraliśmy ekstremalny rodzaj celebracji. Podczas 18. edycji świętującego swoje 10-lecie festiwalu Post Mortem można było doświadczyć wielu emocji.
Romans blacku z jazzem
Wydarzenie rozpoczął koncert zespołu Uulliata Digir, który tworzy w nurcie post metalu i nawiązuje do jazzu. Było dynamicznie. Niektóre fragmenty zdawały się być spokojne, wręcz otulające, ale rozdzierające krzyki wokalistki co kilka sekund wyrywały publiczność z tego letargu. Czasami można było usłyszeć lekkie fałsze, ale przy tak zróżnicowanym wokalu można to wybaczyć. Wokalistka miała parę potknięć przy delikatniejszych partiach, za to jej wokal ekstremalny i biały śpiew były ekscytujące. Stojący obok niej wokalista także screamował, co wprowadzało harmonię.
W składzie występuje także trębaczka. Szkoda, że nie miała szczególnie wiele do zagrania. Przez przeważającą część koncertu zwyczajnie stała obok wokalistów. Kiedy zastanawiam się, co innego miałaby w takim razie robić, nic w sumie nie przychodzi mi do głowy. Może chodziło o niezbyt trafne ustawienie członków zespołu. Za to kiedy nadchodził jej moment, cała kompozycja brzmiała jeszcze bardziej jazzowo, a zarazem niekonwencjonalnie. Chciałabym usłyszeć więcej trąbki, chociaż wtedy mógłby nastąpić przesyt. Oprócz instrumentów obecnych na scenie słychać było także nagrania m.in. cymbałów strunowych.
Jeśli chodzi o kompozycje, często mnie zaskakiwały. Pojawiały się niespodziewane zmiany metrum. Nietypowym dla metalu zabiegiem było okazjonalne wychodzenie z ustalonej formy w improwizację. Możliwe, że było to zawczasu przemyślane i rozpisane, ale brzmiało dość spontanicznie. Był to piękny, elegancki wręcz, romans blacku z jazzem.
Zobacz też: Post Mortem – edycja siedemnasta [RELACJA]

Na przekór
Jako drugi zaprezentował się Defying. Zespół przede wszystkim pokazał się dźwiękowo, ponieważ ciężko było mi dostrzec samych muzyków. Panowie rozstawili między sobą pokaźne lampy wycelowane w publiczność. Pierwsze rzędy nieźle oberwały po oczach, co znacznie utrudniło odbiór.
Grupie udało się utrzymać moje skupienie ze względu na zmiany tempa. Defying miesza w swoim metalowym kotle różne odmiany tego stylu. Tę mieszankę można było odczuć, m.in. wsłuchując się w gitary, ponieważ pojawiły się hipnotyzujące riffy, klasyczne solówki, ostre kostkowanie czy psychodeliczne romansowanie z delayem. Olsztyńska formacja chętnie sięga do progresywnych motywów, więc na urozmaicenie rytmu nie można było narzekać. Dzięki temu moja uwaga często kierowała się w stronę perkusji.
Element zaskoczenia wprowadziło wplecenie gry na rogu. W trakcie koncertu zapętlił się nieoczywisty dźwięk, przez niektórych określany jako cykanie świerszcza. Performance Defying nie był łatwy dla osób wrażliwych sensorycznie.

Zaoranie cmentarza
Sporo energii dostarczył występ gości z Francji. Lunar Tombields wystartowali z opóźnieniem spowodowanym kwestiami technicznymi. Nie przeszkodziło to jednak artystom, by wejść z mocnym kopem już w pierwszym kawałku.
Słyszałam, że koncerty Księżycowych Grobowców bywają żywiołowe i tak właśnie zaczął się ten w NRD. Zespół nie hamował swoich emocji i podsycał publikę, unosząc w górę ręce i gitary. Poziom kontaktu z publicznością pokazał, że Lunar Tombfields nie celują w kategorię patosu na swojej black metalowej ścieżce, a w jego bardziej przystępną odmianę. I robią to naprawdę świetnie.
Muzycznie gra francuzów stanowiła przyjemną całość. Jedyne zastrzeżenia mogę mieć do brzmienia basu, który za bardzo się wybijał ponad trzymające melodyjny klimat gitary. Zastosowane na scenie tempo było na tyle spore, że po połowie występu zaprzestałam machania głową i ustąpiłam miejsca fanom, których porwało pogo. Na fali wzburzonej z dobrych, klasycznych blastów prędko dotarliśmy do momentu, gdy scenę miał objąć headliner.

Down Under
Na legendę DSBM, czyli australijski Austere, wyczekiwaliśmy długo. Początkowo odniosłam wrażenie, że dające o sobie znać zmęczenie (spowodowane faktem późnej pory i spędzeniem kilku godzin w zatłoczonym klubie) przeniosło się z publiczności na muzyków. Monotonne zagrywki zataczające koła ostudziły pot, a we mnie spotęgowały znużenie. Może to kontrast do poprzedniego zespołu, może to właśnie urok depresyjnej odmiany black metalu, z którym niezbyt często zdarza mi się spotkać na żywo.
Wykonanie nowszych kompozycji grupy (pojawił się m.in. tegoroczny Time Awry) zupełnie mnie nie porwało. Moje zainteresowanie pojawiło się dopiero w połowie koncertu. Widok Desolate’a wykonującego partie wokalne z zamkniętymi oczami pchnął mnie ku temu, żeby zatopić się w ponurym transie. Pomogło w tym pojawienie się bardziej znanych utworów Austere, chociaż wokal perkusisty czasami budził zastrzeżenia.
Technicznie zespół był poprawny. Nie pojawiło się zbyt wiele niuansów, a solówki składające się z hammer-onów były dość proste. Dobrze spinały się z gitarą rytmiczną. Słychać było dużo podwójnej stopy. Najciekawsze okazały się być efekty, których używali muzycy. Przez szumy i krzyki momentami można było się poczuć jak na stadionie.

Osiemnasta edycja Post Mortem Fest przeszła do historii. Był to kolejny raz kiedy sprzedaż wejściówek osiągnęła 100%. Świetnie jest obserwować, jak lokalny festiwal działający na zasadzie DIY powiększa się z każdą odsłoną i pozwala nam doświadczać gry na żywo zespołów z coraz dalszych zakątków świata.
Materiał współtworzony przez Agatę Szczypior i Marię Willam.