Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

„Temper Temper”

Niedawno ukazał się nowy, wyczekiwany album grupy Bullet For My Valentine „Temper Temper”. Fani pokładali duże nadzieje w tym krążku, zwłaszcza po wypuszczeniu w 2012 roku singla promującego płytę pod tym samym tytułem. Miało być mocno i zaskakująco, ale jaki jest ostateczny efekt?

W porównaniu do poprzednich krążków, ten jest lepszy, ale spektakularnych efektów nie ma. Co jednak zadecydowało o tym, że „Temper Temper” nie jest płytą, która spełnia oczekiwania?

Kontynuacja współpracy z Donem Gilmore nie była najlepszym wyborem muzyków. Spodziewałam się raczej oderwania od stylistyki typowej dla grupy, która po kilku płytach zaczyna się robić po prostu nudna. Te same rozwiązania brzmieniowe, charakterystyczne riffy i wokal Matthew Tucka, któremu co prawda nie można wiele zarzucić, jednak to wszystko jest zaledwie poprawne. Słuchając „Temper Temper” mam wrażenie, że niewiele się zmieniło od czasów „The Poison”. Oczywiście jest kilka nowości, zmiany tempa, większa dynamika, mniej banalnych tekstów i więcej energii, niektóre numery naprawdę bujają, jednak całość zdecydowanie nie zaspokaja apetytu.

Płytę otwiera „Breaking Point”, który jest jednym z lepszych utworów na krążku. Rytmiczna kompozycja i  świetne wstawki gitarowe charakterystyczne dla walijskiej formacji są naprawdę doskonałe jak na sam początek płyty. Mamy momenty zwolnienia, a po chwili zaskakuje nas perfekcyjna partia solowa gitary.

Dalej pojawia się tytułowy utwór, który jest wielkim rozczarowaniem. Brak jakiejkolwiek kreatywności, pomysłów.  Słuchacz może i zapamięta dość łatwo wpadający w ucho refren, ale czy tak naprawdę to jest najważniejsze? Zastanawiam się, dlaczego akurat ten utwór jest wizytówką krążka, skoro nie jest to żadna nowość ani przełom w twórczości artystów.

Musi oczywiście pojawić się numer przypominający balladę. Tutaj pełni taką rolę „P.O.W”. i „Dead To The World”. Bardziej charakterystyczny dla artystów jest jednak styl drugiego z tych kawałków, co niestety oznacza przewidywalność. „P.O.W”. co prawda również zwalnia, ale nie jest w żadnym wypadku nużący. Mamy tutaj mocniejszy refren i w końcu ujawnia się prawdziwy potencjał wokalisty. Wyobrażam sobie jak na koncercie fani śpiewają ten refren bujając się w jego rytmie.

Ku zaskoczeniu na płycie znajduje się „Tears Dont’t Fall (part 2)”, który jest lepszy od pierwszej wersji, ale nie zwala z nóg. Wykrzyczane, energiczne partie ni jak się mają do zwrotek brzmiących jak pop-rock kiepskiej jakości. To ryzykowne połączenie zdecydowanie nie wyszło artystom.

Na krążku są wbrew pozorom również bardzo dobre utwory takie jak thrashowe „Saints & Sinners” czy „Truth Hurts”. Fani mocniejszych wrażeń słuchowych będą zadowoleni, ponieważ te kawałki naprawdę szybko wpadają w ucho. Są wystarczająco mocne a jednocześnie przystępne w odbiorze. Charakterystyczne gitary, wokal i perkusja współgrają ze sobą idealnie. Szkoda, że nie można tak powiedzieć o wszystkich utworach.

Płyta nie jest zła, jednak brakuje jej świeżości, czegoś innowacyjnego, co wyraźnie odróżniłoby ją od poprzedniej twórczości grupy. Podobna stylistyka i teksty. Mówiono, że „Temper Temper” będzie tym, czym dla zespołu Metallica był „Black Album”, co jest mocno przesadzonym stwierdzeniem w kontekście tego albumu. Artyści mogą być dumni z tego, że krążek jest lepszy od poprzednich, ale to zdecydowanie za mało jak na potencjał tego zespołu.