Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

Udany muzyczny rozwód – Blackfield IV

Dni już coraz krótsze, a wieczory nie zachęcają do niekończących się spacerów. Lato nieuchronnie ustępuje miejsca jesieni. Zanim jednak dobiegną końca ostatnie turnusy i wszyscy powrócą do codziennych obowiązków, warto pomyśleć o tym, jak bez stresu wejść w powszedniość. Z pomocą przychodzi najnowsza płyta (niegdyś duetu) Blackfield oznaczona rzymską cyfrą IV.

Czwarty studyjny krążek izraelsko-brytyjskiej grupy przynosi 11 utworów, z których żaden nie przekracza czasem trwania czterech minut. I choć płyty Blackfield nigdy nie należały do najdłuższych, to nowy krążek jest zdecydowanie najkrótszym materiałem w historii zespołu. Niespełna 32min muzyki sprawiają, że jednorazowy odsłuch nie wystarcza by odpowiednio zgłębić wspomniany materiał. Tyle jeśli chodzi o liczby.

Nowy Blackfield przynosi sporo sentymentalnych, miłych dla ucha kompozycji. Pozostawia jednak lekki niedosyt. Każdą nutę na płycie należy zmysłami chwytać zachłannie niczym spadającą gwiazdę, która znika równie szybko jak się pojawia.

Dotychczasowe płyty duetu Aviv Geffen – Steven Wilson przyniosły mnóstwo udanych i dobrze zaaranżowanych kompozycji, co pociągnęło za sobą przychylność publiczności i recenzentów. Po formalnym odejściu Wilsona i zaangażowaniu w solowy projekt, zespół nie zaprzestał działalności. Sam zaś Steven nie pozostawił zespołu w całkowitym osamotnieniu i zaangażował się w produkcję nowej płyty oraz użyczył głosu w utworach „Pills” i „Jupiter’”.

Na „Blackfield IV” znajdziemy dłuższą listę gości. W utworze „X-Ray” usłyszmy Vincenta Cavanagh z zespołu Anathema, w „Firefly” Bretta Andersona (Suede), zaś w utwór „The Only Fool Is Me” zaangażował się Jonathan Donahue znany z The Flaming Lips i Mercury Rev.

Muszę przyznać, że z niecierpliwością czekałem na nowe dokonania Izraelczyka. Ciekawość dodatkowo podsycały przyzwoicie prezentujące się single promujące krążek „Pills” i „Jupiter”, z których pierwszy zaprezentowano już w lutym tego roku. Wspomniane utwory są najmocniejszą stroną tego albumu. Nie dziwi fakt, iż stały się flagowymi numerami nowej produkcji. Bardzo dobrze spisują się na płycie goście. Mam wrażenie, że użyczając głos połknęli bakcyla twórczości Aviva. Cała płyta została utrzymana na równym poziomie. Próżno szukać tu utworów, które wyrwałyby nas z fotela. Co najwyżej przy dźwiękach nowego Blackfield możemy się w tym fotelu głębiej zatopić. Na koniec pochwały należą się Wilsonowi, który był inżynierem dźwięku nowej płyty, ale to nie powinno nas dziwić. Steven jest marką samą w sobie, a jego nazwisko gwarancją profesjonalnego brzmienia.

Nowy Blackfield przynosi sporo sentymentalnych, miłych dla ucha kompozycji. Pozostawia jednak lekki niedosyt. Każdą nutę na płycie należy zmysłami chwytać zachłannie niczym spadającą gwiazdę, która znika równie szybko jak się pojawia. Muzyczny rozwód pomiędzy Geffenem, a Wilsonem wydaje się być oparty na obustronnej przyjaźni, w której obie strony skłonne są do wzajemnej pomocy. Płyta pojawia się w odpowiednim momencie – tuż przed jesiennymi premierami i doskonale wypełnia czas oczekiwania na kolejne nowości muzyczne.

Utwór 'Jupiter’ promujący płytę 'Blackfield IV’ z piaskową animacją Ilany Yahav.