Radio Sfera UMK

Gramy swoje, po studencku!

As I Lay Dying – Awakened (2012)

Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że nie wykazałem się wystarczającą determinacją i nie zawitałem do grodu Kraka w listopadzie 2011 roku. Wtedy bowiem u boku Szwedów z Amon Amarth i Greków z Septicflesh koncertowali w tym mieście najbardziej rozkrzyczani amerykańscy metalcore’owcy – zespół As I Lay Dying. Że to kapela typowo koncertowa, dowodził już krążek The Powerless Rise (z którego kawałki mogłyby posłużyć w całości jako set lista koncertowa). Nowy krążek „Awekended” dobitnie ten fakt tylko potwierdza.

Energia, spontaniczność, żywioł, naturalny flow i przebojowość – w tych słowach można by w skrócie zawrzeć to co dzieje się na nowym LP podopiecznych Metal Blade Records. Chłopaki wciąż utrzymują wysoki poziom, rozwijając generalną stylistykę płyt wydanych 5 (An Ocean Between Us) i 2 (The Powerless Rise) lata temu.

Płyta jest bardzo równa, każdy numer charakteryzuje rewelacyjny wrzask/growl Tima Lambesisa, thrashujące gitary, pędząca sekcja, charakterystyczny groove, nowoczesne amerykańskie brzmienie oraz miodne, techniczne solówki przywodzące na myśl szwedzką scenę MDM. Najważniejsze elementy jakościowe muzyki zespołu pozostały na swoim miejscu, ba, można rzec, że zostały jeszcze bardziej dopracowane, bo tak udanych partii wokalnych krzykacza AILD, czy selektywnej, dopieszczonej produkcji próżno szukać nawet na poprzednich płytach omawianego składu. No i beat downy, które nie były chyba nigdy szalenie eksponowanym elementem muzyki Amerykanów – tym razem w/w momenty z A Greater Foundation, Whispering Silence, czy Defender zachwycają rasowym powerem.

Szkoda, że muzycy z takimi możliwościami, doświadczeniem i pomysłami nie potrafią zrezygnować z usilnego łagodzenia swojej twórczości.

Mocno przeszkadzają jedynie czyste wokalizy Josha Gilberta, wątpliwie wzbogacające (słownie) każdy kawałek na płycie. Ich usilne, mało niestety udane występowanie irytuje, utrudnia odbiór i hamuje entuzjazm spowodowany pozostałymi składowymi nowej płyty. Gdyby Gilbert ograniczył się wyłącznie do operowania wiosłem, nie wahałbym się nazwać tej płyty majstersztykiem. Ze względu na ten mankament mogę uznać ją jedynie(sic!) za bardzo udaną.

Szkoda, że muzycy z takimi możliwościami, doświadczeniem i pomysłami nie potrafią zrezygnować z usilnego łagodzenia swojej twórczości. Sytuacja przypomina trochę zachowanie trenera bokserskiego championa, który zamiast pozwolić swojemu zawodnikowi efektowanie znokautować przeciwnika, zachęca go do walki na pół dystansu. Nie lepiej byłoby spuścić bestię ze smyczy i dać jej wykazać drzemiący w trzewiach potencjał? O to przecież w tym sporcie chodzi!

Niedosyt tymczasem wciąż pozostaje.

7,5/10 by Synu.